[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oczekiwania w chłodzie wilgotnego poranka, aż otworzą skład z węglem. Nie byli też jeszcze
tak utrudzeni jak u schyłku dnia, gdy w gospodzie znajdującej się najbliżej adresu, pod który
na koniec dostarczyli towar, w milczeniu siorbali ostatnie przed nocą piwo, by spłukać z
gardeł węglowy pył.
Jeśli mi się nie uda, niech Bóg ma nas w swojej opiece, pomyślał zdesperowany Paul.
Od dwóch dni próbował znalezć jakąś pracę, a jedli w tym czasie niewiele. Po oddaniu
zegarka w zastaw mieli pieniądze na dwa noclegi w pensjonacie i śniadanie złożone z chleba i
piwa. Matka w wielu miejscach pytała, lecz szybko się przekonali, że znalezienie w tych
czasach jakiegokolwiek zajęcia graniczy z cudem. Kobiety straciły posady, które zajmowały
podczas wojny, ledwie mężczyzni wrócili z frontu. Z czego zresztą pracodawcy wcale nie byli
zadowoleni.
- Niech diabli wezmą rząd i jego wytyczne - powiedział im piekarz, którego
nadaremno prosili o zajęcie. - Każą nam zatrudniać weteranów, chociaż kobiety to samo
robiły równie dobrze, a za mniejsze pieniądze.
- Kobiety robiły to samo co mężczyzni? - spytał Paul zaczepnie. Był zły. W brzuchu
mu burczało, a od zapachu pieczywa aż mu się żołądek skręcał.
- To samo, a czasem nawet lepiej. Miałem jedną, która jak nikt potrafiła wyrabiać
ciasto.
- Więc dlaczego zarabiały mniej?
- Cóż, chłopcze, to oczywiste - rzekł piekarz, wzruszając ramionami. - Bo są
kobietami.
Jeśli była w tym jakaś logika, Paul nie potrafił jej uchwycić, chociaż jego matka i
reszta obecnych przy tym pracowników piekarni pokiwali głowami.
- Zrozumiesz, jak dorośniesz - rzucił jeden z piekarczyków, kiedy wychodzili. I za
plecami Paula i jego matki gruchnął głośny śmiech.
Paulowi również nie dopisało szczęście. Jeszcze zanim go zapytano, co umie robić,
padało pytanie, czy jest weteranem wojennym. W ciągu paru godzin tyle razy się
rozczarował, że postanowił bardziej racjonalnie podejść do problemu. Ufając, że mu się
powiedzie, zdecydował się obserwować węglarza, po czym zagadnąć go o pracę jak
najbardziej przekonywająco. Udało im się trzecią noc spędzić w pensjonacie - uroczyście
przysięgli, że zapłacą nazajutrz, i właścicielka zlitowała się nad nimi. Poczęstowała ich nawet
talerzem gęstej zupy, w której pływały kawałki ziemniaków, dorzucając pajdę czarnego
chleba.
I oto Paul przechodził na drugą stronę Rheinstrasse, ulicy tętniącej życiem i radością. Roiło
się tu od wędrownych sprzedawców, gazeciarzy i szlifierzy, każdy zachwalał swój towar,
wykrzykiwał najświeższe wiadomości, ogłaszał zalety dobrze naostrzonego noża... Zapachy
rozchodzące się z piekarń mieszały się z woniami końskiego nawozu, w Schwabingu bowiem
więcej było koni niż furmanek.
Paul wykorzystał chwilę, gdy pomocnik węglarza poszedł po dozorcę budynku, który
zaopatrywali w węgiel, aby otworzył piwnicę. Węglarz tymczasem szykował wielkie kosze z
brzozowego łyka, w których mieli nosić towar.
Może jak będzie sam, okaże się milszy - pomyślał Paul. - W obecności podwładnych
ludzie inaczej się odnoszą do obcych.
- Dzień dobry - przywitał się grzecznie.
- Czemu się tu pętasz, synku?
- Potrzebuję pracy.
- Zmykaj, mały. Nie szukam nikogo.
- Jestem silny i mógłbym pomóc panu szybko rozładować ten wóz.
Węglarz raczył wreszcie spojrzeć na Paula, zmierzył go wzrokiem z góry na dół. Paul
odziany był w czarne spodnie, białą koszulę i kamizelkę, tak że wyglądem przypominał
kelnera. W porównaniu z korpulentnym człowieczkiem, przed którym stał, poczuł się jak
chuchro.
- Ile masz lat, synku?
- Siedemnaście - skłamał Paul.
- Nawet biedaczka ciocia Berta, której marnie wychodziło ocenianie wieku po
wyglądzie, nie dałaby ci więcej jak piętnaście. W dodatku chudy jesteś. Zmykaj.
- Za parę dni, dwudziestego drugiego maja, kończę siedemnaście lat - powiedział Paul
z urazą.
- Tak czy owak nie przydasz mi się na nic.
- Bez problemu mogę nosić kosze z węglem.
Zwinnie wskoczył na furę, chwycił łopatę i napełnił kosz. Po czym uważając, by nie
było widać, ile wysiłku go to kosztuje, ulokował rzemienie na ramionach. Czuł, jak ważący
ponad pięćdziesiąt kilogramów ciężar miażdży mu barki i krzyże, lecz z uśmiechem poprawił
tylko pasy.
- Widzi pan? - powiedział, angażując całą siłę woli, by ustać na wyprostowanych
nogach.
- Synku, nie wystarczy udzwignąć kosz - rzekł węglarz, wyciągając z kieszeni paczkę
tytoniu i nabijając sfatygowaną fajkę. - Miałem starą ciotkę, Lotte jej było na imię, która tak
jak ty potrafiła podnieść kosz. Ale potem trzeba z nim iść po wilgotnych schodach śliskich jak
tancerka w kroku. W piwnicach, do których schodzimy, rzadko pali się światło, bo właściciele
budynków mają gdzieś, czy skręcimy sobie kark. No i może raz dałbyś radę zejść, może
nawet dwa razy, ale za trzecim...
W tym momencie kolana i ramiona Paula odmówiły dzwigania takiego ciężaru i
chłopak twarzą w dół runął na stertę węgla.
- ...padłbyś jak teraz. A gdyby to się stało na takich wąskich schodach, jakie są w
piwnicach, nie tylko ty byś sobie rozbił łeb.
Chłopak z trudem dzwignął się na nogi.
- Ale...
- Nie ma żadnego  ale , synku. Zmiataj z mojej fury.
- Może... może bym panu podpowiedział, jak usprawnić interes.
- Też coś!... Jak mianowicie? - mimowolnie zaciekawił się węglarz, rechocząc
ironicznie.
- Mnóstwo czasu pan traci między jedną dostawą a drugą, bo musi pan jechać do
składu po węgiel. Gdyby kupić drugą furę...
- I to jest ten genialny pomysł? Dobra fura ze stalowymi osiami, żeby wytrzymały
ciężar, jaki wozimy, kosztuje najmarniej siedem tysięcy marek, nie licząc uprzęży i koni.
Masz siedem tysięcy marek w tych swoich wymiętych portkach, synku? Raczej nie.
- Ale pan...
- Mam z czego zapłacić za węgiel i wyżywić rodzinę. Myślisz, że nie myślałem o
kupnie drugiej fury? Przykro mi, synku - złagodził nieco ton, widząc zasępioną minę Paula -
nie mogę ci jednak pomóc.
Paul zwiesił głowę zniechęcony. Będzie musiał poszukać pracy gdzie indziej, i to
szybko, ponieważ właścicielka pensjonatu niedługo straci cierpliwość.
Schodził z wozu, kiedy podeszła do nich grupka osób.
- Ho, ho, Klaus! Co to, nowa siła?
Pomocnik Klausa wracał z dozorcą, szedł z nimi także starszy mężczyzna, niewysoki i
łysy, w okrągłych okularach, ze skórzaną teczką. Właśnie on jowialnym tonem zagadnął
węglarza.
- Nie, herr Finken. Chłopak prosił tylko o pracę, ale już odchodzi.
- Po twarzy mu widać, że z tego fachu.
- Uparł się, że pokaże, co potrafi. Czym mogę służyć?
- Widzicie, Klaus, mam inne rzeczy na głowie i pomyślałem, że zapłacę wam za
węgiel na ten miesiąc. To cały ładunek?
- Tak, całe dwie tony, co do uncji.
- W pełni wam ufam, Klaus. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl