[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pobojowisko. Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch
jakby cień, choć nie, to było zbyt ciemne. O, Boże, a
myślał już, że zabił ich wszystkich.
- Chodz tu - jego głos smagnął jak bicz. - Nie
uciekniesz przed Sabatem.
Podeszła giętka i pełna wdzięku. Nie zwrócił nawet
uwagi na jej poszarpaną, brudną odzież, tak
zachwyciło go nieskazitelne piękno dziewczyny,
pierścienie kasztanowych włosów, sutki napęczniałe i
twarde w widocznym podnieceniu. I on nie potrafił
opanować emocji. Miranda!
Przestał myśleć, oślepiła go prymitywna żądza. Nie
75
mógł oderwać od niej wzroku, a jednocześnie z całej
sił nienawidził jej za to, czym była. Niebezpieczne
połączeni
- Będziesz musiała zdać sprawę ze swoich czynó\
przede mną - z ledwością poruszał ustami, prawie ni
słychać było słów. - Wtargnęliście na miejsce
poświęceń innemu bogu. Wyciągnęliście z grobu
dziewicę, któn prawnie należała do Pana tego
cmentarza. I ją, i inną, je szcze żywą, ofiarowaliście
fałszywemu władcy ciemności Ciało dziewczyny
wrzuciliście do rzeki, zamiast złożyć j w ziemi i
oddać Panu. Inni zapłacili już za to, lecz twoji cena
będzie wyższa. Mój władca zażądał bowiem, byś zol
stała potraktowana w ten sam sposób, w jaki
rozprawiliś' cię się z niewinną młodą istotą. I uczynię
to, gdyż jesteri uczniem Barona na Zcieżce Lewej
Ręki, która służących a wiarą wiedzie do wiecznego
celu.
- Nie! - jęknęła, lecz nie próbowała nawet uciekać
zresztą byłby to daremny wysiłek. Jej ciemne oczy
wyra żały skrajne przerażenie. Sabat wiedział, że ma
nad nii władzę.
Naraz odniósł wrażenie, że jego ciało astralne
przyglą da się poczynaniom ciała fizycznego. Nie,
przecież było t( niemożliwe. Ogarnęło go
odrętwienie, lecz w żyłach wcią płonęło pożądanie.
Nie czuł zimna. Powalił Mirandę n, ziemię i rzucił się
na nią. Krzyż upadł obok, nie był mi już potrzebny.
Dziewczyna-upiór broniła się, lecz Sabat był
silniejsz) Przytrzymał jej ręce i zerwał z jej drżącego
ciała strzęp ubrania. Skóra Mirandy była zima, lecz
on prawie tęgi nie dostrzegał. Nie myślał już o Sylwii
Adams i Shei Dowson, ani o strachu, jakiego Sheila
musiała doświad czyć tamtej nocy. Myślał tylko o
sobie, o tym że bierze si
łą Mirandę i że robi to dla Barona, on, sługa boga
Rozkładu wykonujący dokładnie polecenia.
Wreszcie skończył i ubrał się. Zaspokoił pożądanie i
teraz wściekłość opanowała go na nowo. Chwycił
porzucony krzyż, odwrócił go i z niewiarygodną siłą
uderzył w nieruchomą postać. Głowa Mirandy
rozpadła się na dwie niemal równe części. Wypłynęła
z niej jakaś szara substancja - i ani kropli krwi.
Sabat spodziewał się tego. Z desperacją bił i kopał
ciało dziewczyny, jakby chciał do końca zniszczyć
upiorną istotę, wymazać z pamięci to, co się stało.
Jak psychopata powtarzał sobie, że nic się nie
zdarzyło, że nie zrobiłby nigdy czegoś takiego. Aż w
końcu, gdy nie zostało już z niej nic prócz miazgi,
prawie w to uwierzył. Prawie.
Nadchodzący szary świt przynosił zwykły codzienny
spokój. Sabat poruszył się drżąc i wstał z nagrobka,
na którym siedział. Pomyślał, że mógł tu zasnąć, lecz
wiedział, że czuwał przez cały czas, wpatrując się w
ustępującą ciemność. Czuł pustkę w głowie.
Rozejrzał się wokół siebie, jakby spodziewał się
ujrzeć ślady rzezi. Nie było jednak nic, nawet trawa
pozostała świeża, nienaruszona. Stoczył bitwę i...
wygrał czy przegrał?
Wargi miał suche, spieczone i czuł dokuczliwy ból
głowy, jak zawsze po odprawieniu egzorcyzmu.
Gdzieś zabraniał śmiech Quentina i ucichł,
pozostawiając go własnym rozmyślaniom. Tej nocy
dwukrotnie musiał walczyć. Jego egzorcyzmy, dość
silne by pokonać złe moce wewnątrz kościoła, na
cmentarzu okazały się niewystarczające. Przyparty
do muru wezwał siły ciemności, by same siebie
zniszczyły, one zaś przybyły mu na pomoc. Gdyż on.
Sabat, należał do nich. Jego śmiech był pełen
smutku. Zły brat w dziwny sposób wyświadczył mu
przysługę. Był sil-
77
ny, mógł wezwać niemal każdego ducha, by mu
służył Lecz jednocześnie nie bardzo już wiedział, co
się właściwi z nim dzieje, przerażony tym, co kazało
mu przekracza samego siebie.
Daleko było jeszcze do zakończenia rozpoczętej woj
ny. Odprawił egzorcyzmy nad kościołem św.
Adriana przyległym doń cmentarzem, lecz była to
zaledwie poje dyncza bitwa. Zasadnicza walka
dopiero go czekała Gdzieś tam człowiek imieniem
Royston założył nów czarną świątynię i gromadził
już siły, rozrastające się ja rak w ciele Williama
Gardinera... i tak potężne, że powa żyły się próbować
zgładzić człowieka,' który stanął na ic drodze. Tamta
próba nie powiodła się, lecz przecież RO) ston nie
podda się tak łatwo.
Sabat szedł powoli w kierunku plebani!, walcząc z
pE raiiżującym ruchy zmęczeniem. W dzień, w
blasku słońc mógł czuć się bezpieczny. Chciał spać,
odpocząć i zebra siły przed następną nocą.
W ostatniej sekundzie zauważył nadjeżdżający
przeciwka samochód. Mimo zmęczenia zdołał
dostrzec si
Samochód zwiększa szybkość i po kilku sekundach
zniknął za zakrętem.
Kierowca był zwalistym, łysiejącym mężczyzną z
wyp sanym na twarzy okrucieństwem. Jego małe
oczy przypc minały oczy jastrzębia, który właśnie
spostrzegł swą ofi
przeraził Sabata. Towarze sząca mu kobieta... te
kasztanowe włosy, patrzące szyde;
czo zielone oczy - to nie mógł być nikt inny niż Mirai
da, dziwka, rozdająca wokół swoje wdzięki, wciąż
niem sycona, aby pokazać mu, że jego plan
zgładzenia Sabat nie powiódł się. Nienawidziła tego
stojącego na chodnik człowieka, gdyż wiedziała, że w
psychicznym spotkani
78
ubiegłej nocy zgwałcił ją i zamordował. Było to dla
niej tak samo realne, jak gdyby Sabat, żywy
człowiek, przyszedł do jej domu i tam upokorzył ją,
a potem zabił. Teraz pragnęła zemsty. Chciała, by
pomógł jej w tym złowrogi kochanek, by użył swojej
czarnej magii. Sabat wiedział, że odtąd ten
zmartwychwstały diabeł, który przybył niegdyś do
spokojnej wsi jako William Gardiner, a obecnie zwał
się Royston, będzie jego najbardziej zaciekłym
wrogiem.
Rozdział V
Sabat wszedł na plebanię i cicho zamknął za sobs
frontowe drzwi. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa wielebny Maurice Storton
odpoczywał teraz w swej sy pialni, wyczerpany
całonocnym czuwaniem. Nie było sen su budzić
sędziwego duchownego, nie było też po co opo
władać mu szczegółowo o wydarzeniach ostatnich
godzin Wystarczy powiedzieć, że egzorcyzmowanie
powiodło się Nic nie można było poradzić na to, że
nowa forma zł;
zastąpiła poprzednią.
Wyostrzone zmysły Sabata zarejestrowały krok
czyichś bosych stóp, zanim jeszcze usłyszał je,
zbliżając się do szerokich schodów. Być może
Storton nie spał je szcze, gdy Sabat wrócił i chciał się
teraz dowiedzieć, jął mu się powiodło.
Istotnie był to Maurice Storton. Stanął na szczycił
schodów i zaczął krzyczeć:
- Były tu diabły. Boże, zrobiły to nieszkodliwerm
staremu człowiekowi!
Duchowny był nagi i widok ten w dziwny sposól
wzruszył Sabata. Twarz miał wykrzywioną jak w
ataki jakiejś choroby. Wyglądał strasznie.
Trzęsącymi się ustam starał się coś wypowiedzieć,
lecz bełkotał tylko jakieś nie zrozumiałe dzwięki, jak
obłąkany, to śmiał się, to krzy czał. Sabat stanął jak
skamieniały.
Storton byłby upadł, w ostatniej chwili oparł się o po
ręcz schodów. Chwiał się na krawędzi schodów.
Jedn
oko zdawało się być ślepe, drugie wytrzeszczone jak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl