[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w siwe kosmyki. Nie!
Niech pani po prostu powie, co się stało. Niech pani powie, to będę mógł
pani pomóc.
Nie!
Tak! Ja też krzyknąłem, podnosząc się z krzesła. Cholera, musi mi pani
powiedzieć, bo pani syn nie żyje, a ja muszę wiedzieć, dlaczego zginął!
Popatrzyła na mnie i skuliła się na kanapie. Potem zaczęła szlochać. Płakała jak
dziecko, zaciskając palce na włosach. Ukryła twarz w poduszce. Joe położył mi rękę na
ramieniu, jakby chciał mnie powstrzymać, ale reakcja Alberty Gradduk bardziej na
mnie wpłynęła niż siła fizyczna. Spojrzałem na nią i zobaczyłem ją taką, jaka była kie-
dyś, piękną młodą kobietę, która miała męża, syna i życie przed sobą. Podszedłem do
kanapy, padłem na kolana i objąłem ją. Z początku opierała się, odpychała mnie, ale
potem ustąpiła. Przytuliłem jej twarz do piersi i zapłakałem. Zamknąłem oczy. Czułem
jej brudne siwe włosy na szyi i brodzie. Wiedziałem, że więcej już jej nie zapytam.
Chciałem wiedzieć, ale nie chciałem, żeby ta kobieta musiała mi cokolwiek opowia-
dać.
Im dłużej słuchałem jej płaczu, im dłużej trzymałem jej chude jak szkielet ciało
w ramionach, tym bardziej nie byłem pewien, czy naprawdę chcę wiedzieć.
Wróciliśmy do biura. Ołowiane niebo niosło obietnicę deszczu. Dopiero minęła
ósma, ale już wyczuwało się wilgoć. Szyby miałem opuszczone i gęste powietrze, któ-
re wpadało, oblepiało mnie jak miękka tkanina. Byłem mokry od potu. Termometr cy-
frowy w rogu lusterka wstecznego wskazywał trzydzieści stopni, ale duchota sprawia-
ła, że wydawało się jeszcze goręcej. A był dopiero ranek. Wyłączyłem jednak klimaty-
zację, bo wolałem poczuć wiatr na twarzy. Kiedy przyspieszałem, musiałem mrużyć
oczy.
Szybko się wycofałeś odezwał się Joe po paru minutach jazdy. Przynajm-
niej jak na ciebie.
Joe, ona była matką mojego przyjaciela tłumaczyłem i pożałowałem tego.
Właśnie potwierdziłem jego obawy. Powiedziałem, że zmieniłem swoje zwykłe podej-
ście do sprawy ze względów osobistych.
Nie skomentował tego jednak, tylko bębnił palcami o uchwyt przy drzwiach i
wyglądał przez okno.
To był Gajovich powiedziałem. Wiemy przynajmniej tyle i to się liczy.
Przyszedł z historyjkami o telewizji i zeznaniach w sądzie, nastraszył ją i zmusił do mil-
czenia. %7łeby chronić Jacka Padgetta. A brat Gajovicha kieruje interesem w tym okrę-
gu.
Musimy z kimś porozmawiać stwierdził Joe. Jeszcze dziś rano. Może za-
dzwonić do Richardsa.
Albo do Deana i Masona. Im ni cholery nie zależy na Edzie, ale służą w grupie
do spraw korupcji. Jeśli nawet tylko jeden Gajovich jest w to wplątany, a nie dwóch, to
powinni o tym wiedzieć.
Chcę zacząć od Richardsa oświadczył Joe. Tylko jemu, w tym całym bała-
ganie, mogę naprawdę zaufać.
Więc do niego zadzwoń. Ja też chciałem wciągnąć w to Richardsa. Wypły-
nęły nazwiska bardzo wysoko postawionych ludzi. Znalezliśmy się na skraju śledztwa,
które miało zatrząść społecznością miejskich stróżów prawa i przerazić opinię pu-
bliczną. Nie zależało mi na tym. Chciałem tylko oczyścić pamięć Eda.
Jechaliśmy teraz międzystanową wyciągając ponad sto na godzinę i wiatr był
za głośny, żeby rozmawiać. Joe podciągnął szybę ze swojej strony. Poszedłem w jego
ślady i włączyłem klimatyzację. Kiedy w kabinie zrobiło się cicho, Joe wyjął telefon
komórkowy i zadzwonił do dyżurki policyjnej. Powiedziano mu, że Richardsa nie ma,
więc poprosił dyżurnego, żeby możliwie jak najszybciej przekazał Calowi, że dzwonili-
śmy. Zaznaczył, że to pilne.
Niebo robiło się coraz ciemniejsze blade chmury mknęły po horyzoncie, a
cięższe, fioletowe brnęły ponuro za nimi. Miałem za sobą cztery godziny snu przed-
tem przeżyłem pożar, mało nie rozłupałem sobie czaszki o mur ogarniało mnie
zmęczenie, czułem napięcie we wszystkich mięśniach. Pokręciłem szyją i się skrzywi-
łem.
Termometr na lusterku wskazywał trzydzieści i pół. Temperatura szła do góry.
Niewiele rozmawialiśmy, dopóki nie zjechałem z międzystanowej na Lorain. Ruch był
niewielki i po drodze do biura trafiła mi się zielona fala. Jeszcze podczas jazdy na
przednią szybę spadło kilka kropel. Rozległ się grzmot, ale słaby. Na razie burza była
daleko.
Skręciłem w Rocky River, a potem na wąski parking przed naszym biurem. Kilka
ciężkich kropel deszczu uderzyło z metalicznym dzwiękiem w maskę wozu jak base-
ballowe piłki, kiedy zatrzymałem się obok zielonej furgonetki. Wyłączyłem silnik i
drzwi furgonetki się odsunęły. Wyszedł z nich niski, muskularny mężczyzna o latyno-
skim typie urody. Przy biodrze, lufą do dołu, trzymał pistolet. Ramone, facet z brygady
remontowej Jimmy ego Cancerna. Nie wyglądał teraz bardziej przyjaznie niż na zdję-
ciu, które Dean i Mason pokazali mi poprzedniego wieczoru. Zastukał spluwą w szybę
po mojej stronie i skinął głową w stronę tylnej kanapy furgonetki. Kierowca włączył
silnik.
Richards może poczekać powiedziałem Joemu. Zdaje się, że jedziemy na
spotkanie z Jimmym Cancernem.
Rozdział 24
Ramone nie należał do gadatliwych. Zabrał mi pistolet i machnięciem, bez sło-
wa kazał wsiąść do furgonetki. Sprawdził, czy Joe nie ma broni. Poruszał rękami gład-
ko, profesjonalnie, nie jak budowlaniec, który nie ma w tych sprawach doświadczenia.
Nie ucieszyło mnie to zanadto.
Wieziesz nas na spotkanie czy chcesz nas zabić? zapytał Joe, kiedy Ramone
sprawdzał, czy nie ma przy kostce kabury z pistoletem. Pytanie wydawało się zasadne
i sam miałem nadzieję na odpowiedz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]