[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Trudno uwierzyć, lecz był to ostatni nalot na  Ulissesa". Tym trudniej, że krążownik był w tej
chwili bezbronny i od rufy można go było atakować bezkarnie. Wieża  Y" została zniszczona. Wieżę
 X" (jakimś cudem nietkniętą) pokrywały szczątki condora. Jej załogę na pewno oślepiał dym i
płomienie. Oerlikony śródokręcia zamilkły. Strzelcy, doszczętnie przemoczeni przed niespełna
minutą, musieli być wyciągani ze stanowisk. Zawsze trudno się stamtąd wydostać, a cóż dopiero
wtedy, gdy ubranie zamieniło się w lodową skorupę. Pospiesznie przenoszono celowniczych pod
pokład i rzucano w kuchni, aby odtajali. Była to męka, straszliwa męka, ale także jedyny ratunek
przed śmiercią, która czekała ich na stanowiskach.
Pozostałe condory odleciały na prawo, wznosząc się w przedziwnym skręcie. Ze wszystkich
stron otaczały je dziesiątki puszystych, szybko rosnących dymków wybuchających pocisków
przeciwlotniczych. Lecz samoloty przelatywały przez zaporę nietknięte, nieuszkodzone. Znikały w
chmurach, biorąc kurs do swych baz, na południowy wschód.
To dziwne - myślał Vallery. - Należało się spodziewać, że wykorzystując zaskoczenie będą
kończyć atak i skoncentrują bombardowanie na uszkodzonym  Ulissesie". Załogi condorów wyraznie
okazały brak odwagi... - Odrzucił tę myśl i zajął się bardziej aktualnymi troskami. A było ich co
niemiara.
Na tylnym pokładzie  Ulissesa" szalał pożar - paliły się pomieszczenia rufowe. Lecz bardziej
grozny był pożar wież artyleryjskich: tuż pod nimi były magazyny amunicyjne. Dziesiątki ludzi z
oddziałów awaryjnych biegło na rufę. Przewracali się, potykali na oślizłym pokładzie, rozwijali węże
sikawek. Inni mijali leżących, niosąc wielkie czerwone gaśnice pianowe. Pechowy marynarz A.B.
Ferry, który mimo zakazu opuścił izbę chorych, pośliznął się i upadł obok wieży  X" akurat w miejscu,
gdzie oderwane skrzydło condora zniszczyło nadburcie. Zjeżdżając na skraj pokładu Ferry
rozpaczliwie próbował uchwycić palcami jakiś punkt oparcia. Złamaną ręką zdołał uczepić się
nadwerężonego pręta relingu, nie mógł jednak utrzymać nią ciężaru ciała. Obsuwał się coraz dalej,
aż zniknął za burtą. Tylko sekundę przez szum pożaru słychać było przerazliwy krzyk. Zginął
natychmiast. Woda zamknęła się nad nim, a w głębinie czekały śruby okrętu.
Marynarze z gaśnicami pierwsi przystąpili do akcji - tak się postępuje, gdy trzeba zwalczać
płonącą benzynę. Woda pogorszyłaby tylko sprawę, rozszerzając powierzchnię pożaru, rozpryskując
gorejący płyn po pokładzie. Ale i gaśnice pianowe miały ograniczone możliwości: niektóre
pozamarzały, a innych trudno było użyć, bo straszliwy żar nie pozwalał zbliżyć się do zródła ognia.
Mniejsze gaśnice tetrowe, kierowane na płonące przewody elektryczne, dawały nikłe wyniki. Nie
używano ich dotychczas, ale załoga wiedziała, że ich płynem można świetnie wywabiać wszelkie
plamy na mundurach. Można przekonać radiotelegrafistę, że prąd o napięciu dwóch tysięcy woltów
działa zabójczo; można przekonać artylerzystę, że szaleństwem jest mieć zapałki w magazynie
amunicyjnym; można wytłumaczyć torpedyście, że zabawa z zapalnikiem z rtęcią piorunującą grozi
niebezpieczeństwem - lecz nie da się nikomu wbić do głowy, że odlanie paru kropel płynu z gaśnicy
tetrowej jest przestępstwem. Pomimo bardzo dokładnych okresowych kontroli większość gaśnic była
napełniona tylko do połowy. Niektóre były puste.
Węże nie działały lepiej. Dwa z nich przyłączono do głównych przewodów i odkręcono zawory.
Węże pozostały puste, martwe. Prawoburtowy przewód wody morskiej zamarzł. Działo się to często
z wodą słodką, lecz nigdy ze słoną. Trzeci wąż na prawej burcie zdołano podłączyć, lecz za to nie
można było odkręcić zaworu. Gdy użyto młotków, utrącono głowice. Ordynans admirała Tyndalla,
Spicer (już tylko cień dawnego wesołka), odrzucił młot i płakał ze złości. Drugi zawór na lewej burcie
działał, lecz minęły wieki, zanim woda przedarła się przez spłaszczone, zmarznięte węże.
Stopniowo pożar na pokładzie lokalizowano. Nie tyle dzięki wysiłkom załogi, ile dzięki temu, że
112
wypaliła się benzyna, a poza nią nie było tam nic, co mogłyby ugryzć płomienie. Strumienie wody i
gaśnice skierowano przez wielkie, postrzępione otwory pod pokład, gdzie pożar szalał w najlepsze.
Na rufie dwóch ludzi w azbestowych ubraniach pracowało wśród rozpalonego do czerwoności i
poskręcanego żelaza. Jednym z nich był Nicholls, a drugim starszy telegrafista Brown, specjalista od
prac ratowniczych. Brown pierwszy wystąpił na scenę. Ostrożnie wybierając drogę przedostał się do
drzwi wieży  Y". Widziano, jak stanął tam na chwilę, walcząc ze stalowymi wrotami, które trzaskały
rytmicznie w takt kołysań krążownika. Potem zniknął we wnętrzu; po chwili wypełzł na kolanach,
rozpaczliwie chwytając się ścian, aby powstać. Drgał konwulsyjnie, rzygając do maski tlenowej.
Zobaczył to Nicholls. Nie marnował czasu na oglądanie zwęglonych ciał w wieży  Y" i condorze.
Szybko wspiął się po stalowej drabinie do wieży  X" i próbował otworzyć pancerne drzwi. Zacięły się
rygle, drzwi ani drgnęły. Trudno dociec, czy sprawił to mróz, czy wstrząs wybuchu. Nicholls szukał
jakiegoś łomu, gdy ujrzał, jak Doyle w dymiącym ubraniu taszczy ciężki młot. Na jego brodatej,
pomarszczonej twarzy malowało się zdecydowanie. Kilkanaście mocnych, dobrze wymierzonych
uderzeń - Nicholls czuł, że rezonans w zamkniętym pudle wieży musi być straszliwy - i drzwi się
otworzyły. Doyle przytrzymał je, a Nicholls wszedł do wieży, gdzie stwierdził, że nie było potrzeby
martwić się o obsługę dział. Wszyscy zginęli na miejscu. Sierżant szef Evans wyprostowany, sztywny
i pełen powagi jak za życia. Obok leżał Foster - zuchowaty, ognisty kapitan piechoty morskiej - który
tak kochał życie. Pozostali siedzieli na stanowiskach lub leżeli obok nich na pozór cali, bez oznak
gwałtownej śmierci. U niektórych można było dostrzec krople krwi sączącej się z ucha lub ust,
zastygłej już na mroznym powietrzu. Pęd  Ulissesa" zwiewał w tył od wieży cały pożar ognia. Wstrząs [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl