[ Pobierz całość w formacie PDF ]
była przedwcześnie postarzała, postarzała wręcz nie do poznania. Chciał powiedzieć Violet ,
lecz to imię już do niej nie pasowało. - Panno Heller - powtórzył. Nijak nie okazała, że go
słyszy. Po raz trzeci otworzył usta, lecz nie zdołał wydać żadnego dzwięku.
- Jasno się zrobiło - powiedziała. - Proszę zgasić.
Jej usta zamykały się po każdym słowie jak kłapiąca szczęka marionetki.
- Niech się pani nie obawia, panno Heller. - Zbliżył się o krok.
- To ja, inspektor Lateef. Ali.
Widywał już ludzi w tym albo zbliżonym stanie i wiedział, że nie należy przy nich
wykonywać gwałtownych ruchów. Prąd przenikający jej ciało był tak przemożny, że zdawała
się ledwo oddychać. To też już widywał wielokrotnie, u niedoszłych samobójców,
zabarykadowanych przestępców i osób uzależnionych wszelkiej maści - nie miał jednak
możliwości ustalenia, do której
John Wray kategorii ona się zalicza. Nieprawda, wiedział to, wiedział doskonale. Fakt
ten krążył w powietrzu pomiędzy nimi, brzęcząc ledwo słyszalnie i czekając, aż stanie mu się
zadość. Czekał tak już od popołudnia. Lateef spojrzał na Violet i odchrząknął, żeby usłyszeć
własny głos. Usłyszał go wyraznie i z wdzięcznością. Przygarbił plecy, chcąc wydać się
niższym.
- Co było w tych pigułkach, panno Heller?
Skuliła się, jakby rzucił w nią czymś ciężkim.
- Coś się stanie - powiedziała, przeciągając językiem po wargach.
- Czyżby? - spytał. Podszedł jeszcze o krok.
- Bardzo niedługo. Już się dzieje.
- Słyszy mnie pani, panno Heller? Wie pani, kto do pani mówi?
Długo czekał, żeby mu odpowiedziała. Kiedy w końcu zamknęła usta i zakryła twarz
rękami, obejrzał się szybko przez ramię. Parę kroków za nim znajdował się automat
telefoniczny z żółtą słuchawką. Zaczął cofać się ostrożnie, nie pozwalając sobie na
rozproszenie wzroku, i dosięgnął telefonu, ani na moment nie spuszczając Violet z oczu.
Podziękował Bogu za to, że na peronie nikogo więcej nie było. Gdy przyłożył słuchawkę do
ucha, sygnał rozległ się słabo, ale wyraznie, za co też podziękował Bogu, wsysając powietrze
przez zęby. Wykręcił numer porucznika Bjornstranda i dowiedział się, że wsparcie czeka na
górze, na Trzydziestej Czwartej Ulicy. Nie poprosił o wyjaśnienie i nie otrzymał go. Odwiesił
słuchawkę, przymknął na moment oczy, a potem zadzwonił do Ulissesa S. Kopecka, lekarza
psychiatry. Wybierając numer, z góry wiedział, co Kopeck mu powie, a jednak chciał, żeby
zostało to powiedziane głośno. Może nie odbierze, pomyślał. I co wtedy. Ale Kopeck odebrał
po drugim dzwonku.
- Przepraszam, że dzwonię o niestosownej porze. Mówi inspektor...
- Poznaję pański głos, panie Ali. Ciekaw byłem, kiedy pan wreszcie zadzwoni.
Lateef milczał przez chwilę.
- Pan wiedział, co jej jest - rzekł w końcu. - Wiedział pan świetnie, w czym tkwi
problem.
Nastąpiła teatralna pauza, dla większego efektu. Pauza przed decydującym ciosem.
- Oczywiście, że tak, inspektorze. A pan nie?
- Czy mam przez to rozumieć, doktorze... - Urwał, żeby zaczerpnąć tchu. - Czy mam
przez to rozumieć, że odbyliśmy półgodzinną rozmowę w pana gabinecie, podczas której
panna Heller czekała pod drzwiami, i pan nie uznał za stosowne poinformować mnie o
najważniejszym?
- Wiąże mnie tajemnica lekarska, panie Ali. Staram się ją szanować. - Kopeck
odchrząknął subtelnie. - Zresztą zakładałem, że jej stan jest oczywisty.
- Dla mnie nie był. Dla mnie nie.
- To mnie dziwi, inspektorze. Mówiono mi, że ma pan rutynowo do czynienia z
podobnymi przypadkami. A przecież spędził pan z panną Heller niemal całą...
- Mów pan, kurwa, lepiej, co z nią właściwie jest. Chcę usłyszeć diagnozę.
Za jego plecami na stację wjechała czwórka, papierowa serwetka zawirowała mu koło
buta. Już nie patrzył na Violet. Nie patrzył na pociąg.
- Wożę się z nią od rana, jak pan sam powiedział. Dość się naoglądałem
schizofreników. Nigdy bym nie zgadł, że ona...
- Panna Heller odznacza się tym, co psychiatrzy nazywają wysoką świadomością
własnych zaburzeń. W przeciwieństwie do syna. Kiedy ją poznałem, zażywała dziennie
dwieście miligramów clozapine w postaci tabletek i czterdzieści miligramów celexy.
- Nie powiedziała mi tego. Nawet jak pytałem...
- Zapytał ją pan wprost?
Lateef nie odpowiedział. Czwórka zatrzymała się i otworzyła drzwi. Lateef zapatrzył
się w znieruchomiały wagon wypchany tłumem dojeżdżających do pracy. Mieli takie miny,
jakby myśleli, że cały czas jadą. Nikt z nich nawet nie rzucił okiem na Violet.
- Nie chciała, żebym się dowiedział - rzekł Lateef. - Miała rację, że mi nie
powiedziała. Przecież nie wziąłbym jej ze sobą, gdybym znał prawdę.
- Muszę wierzyć panu na słowo, panie Ali.
Lateef dłuższą chwilę gapił się w słuchawkę, ważąc ją w ręku, po czym lekko wrzucił
ją na widełki. Czwórka odjechała, a on nawet nie zauważył kiedy. Niechętnie zwrócił głowę
w kierunku schodów, na wpół spodziewając się nie ujrzeć tam Violet, życząc sobie gorąco,
żeby jej nie było. Trwała jednak w tej samej niemal pozie, co przedtem, może odrobinę
cofnięta w mrok, może odrobinę bardziej pochylona ku ziemi. Mamrotała i poruszała szczęką,
jakby coś jej utkwiło między zębami. Podchodząc do niej, zaciekawił się, czy podsłuchiwała.
Nieważne zresztą. Stała z podbródkiem wbitym w lewy obojczyk, przeklinając wszystko
dookoła, jednak uciszyła się, gdy wezwał ją po imieniu i łagodnie przyciągnął do siebie.
Na stacji Sto Szesnasta Ulica pociąg zatrzymał się niechętnie przez drzwi bokiem
wślizgnął się mężczyzna i usiadł na wprost Lowboya. Nikogo więcej nie było widać.
Trzydzieści siedem miejsc do wyboru nie licząc siedzeń dla inwalidów ale siadł właśnie tam
bez chwili wahania. Bocianowaty o falistych pomarańczowych włosach szlachetnym wzroku i
posturze proroka. Rozejrzał się w prawo i w lewo po wagonie jakby uciszał licznych
przeciwników a kiedy skończył lustrację odwrócił głowę i półgębkiem uśmiechnął się do
Lowboya. Uśmiech recepcjonisty z poczekalni albo rejestratora szkód ubezpieczeniowych
albo dentysty. Czy dentysta może być prorokiem zastanowił się Lowboy. Lub rejestrator
szkód ubezpieczeniowych. Miał właśnie spytać gdy mężczyzna uniósł palec.
- Bez sznurówek - powiedział mężczyzna wskazując buty Lowboya.
Lowboy wysunął stopy do przodu.
- Na rzepy - uściślił cicho. Znał odpowiedz. Czekał aż mężczyzna zacznie mówić
dalej.
Ten zamiast odpowiedzieć ponownie uniósł palec. Grdyka mu drżała na
poczerwieniałej przywiędłej szyi. Moment pózniej zaczął opuszczać palec gestem różdżkarza
aż wskazał nim na własne buty. Oklejone były srebrną taśmą izolacyjną od sznurowadeł po
łydki. Taśma wyglądała na nową grubą i drogą. Wzbudziła w Lowboyu podejrzliwość.
- Gdzie pana skarpetki - wyszeptał Lowboy.
- A gdzie twoje - zapytał mężczyzna.
Lowboy spojrzał w dół i przekonał się że mężczyzna ma rację. Kto je mógł zabrać
powiedział do siebie. Pewnie Sekretarka. To mu o czymś przypomniało.
- Zbawiłem świat - powiedział.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Jechali w milczeniu pociąg przemierzał swoją trasę a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]