[ Pobierz całość w formacie PDF ]
32
* * *
Trzymał ją w ramionach. Czuł, jak jeszcze tłucze się jej serce, tuż obok je-
go serca. Ciasno przytuleni, najbliżej jak można było. Patrzył na białe pasemko
włosów, które opadło na nos Jagody jak delikatny splot pajęczyny. Podziwiał dłu-
gość rzęs. Dziewczyna wpatrywała się w oczy chłopca, jakby widziała je po raz
pierwszy. Były brązowe, oczywiście. Ale dlaczego przedtem nie zauważyła tych
drobnych, złocistych prążków wokół zrenicy? Sprawiały, że oko przypominało
półszlachetny kamień, jeden z tych, które Jagoda nazywała tygryskami . Dobrze
jej było w tych mocnych objęciach, lecz w końcu się rozwarły. Kamyk w geście
zakłopotania przeczesał włosy palcami. Córka Słonego wyczuła, że przypomniały
mu się przyrzeczenia dawane samemu sobie. Skwitowała to pobłażliwym uśmie-
chem. O szlachetny zamiarze, tyś zamiarem tylko mawiał jej ojciec, który
dobrze znał życie. Czy to warte wyrzutów sumienia? Nie sprawił jej aż tak wiel-
kiego bólu. Mimo wszystko trochę była roztrzęsiona, serce jej waliło. I ta odrobina
krwi. . . przecież każda kobieta przez to przechodzi. I ona też, nareszcie.
Jagoda przez chwilę szukała wśród swych rzeczy czegoś, czym mogłaby wy-
trzeć uda. Bezskutecznie. Kamyk bez namysłu, pomagając sobie zębami, skrócił
rękawy własnej koszuli i podał jej dwa kawałki płótna.
Pamiętam, że w domu, w Pagórkach, następnego dnia po ślubie młode kobiety
paliły takie szmatki w kapliczce Bogini, jako ofiary. Ale robiły to też niezamężne.
Zapytałem o to ojca, a on nie chciał mi niczego wyjaśnić. Kamyk pokazał zęby
w szerokim uśmiechu. Twierdził, że dowiem się, jak będę starszy. Nie było to
zresztą pierwszy raz. Miałem już siedem lat, gdy chciałem wiedzieć, skąd ludzie
biorą swoje dzieci. Płowy strasznie kręcił. Zaczął od ptaszków, a, skończył na
szczeniętach i cielakach. Nie wdając się w szczegóły. Załamał się, gdy spytałem,
skąd w takim razie wiadomo, że ta sąsiadka, z dużym brzuchem ma tam dziecko,
a nie małą owieczkę.
Obserwatorka roześmiała się głośno. Sama już nie pamiętała, kiedy i jak po-
znała te sprawy. Zdawało jej się, że wiedziała o nich zawsze. Jeszcze wtedy, gdy
jako mała dziewczynka w dużym zamku ciekawie sięgała do myśli współmiesz-
kańców. Na jaszczurze budziły ją czasem w nocy odgłosy miłosnych gier ojca
i jego żony. Najpierw bawiły ja te obserwacje, potem zaczęły irytować, gdy w do-
mu pojawiały się kolejne krzykliwe istotki. Wreszcie zbudziła się w niej zazdrość
o te chwile rozkoszy i spełnienia. I o miłość, która sprawiała, że tamta para nie
potrzebowała nikogo prócz siebie nawzajem.
Dziewczyna uważnie złożyła kawałek poplamionej tkaniny. W tym Kamyk
miał rację. Nie wypadało jej tak po prostu wyrzucić. Jagoda nie była religijna.
Niedowiarstwo przejęła od ojca. Ale cóż szkodzi spalić ten skrawek? A Matka
33
Zwiata, jeśli w ogóle istnieje, niech myśli sobie, co chce.
Siedzieli jeszcze przez pewien czas w swoim zakątku. To rozmawiając za po-
mocą pisania na piasku, to przerywając, by zająć się rzeczami milszymi i ciekaw-
szymi.
Przeniosę się znad Zatoki do Osady. Chcę być bliżej ciebie napisała Jagoda.
Kiedy? spytał Kamyk, muskając wargami jej ramię.
Uśmiechnęła się. Aakomczuch. Stopniał jak wosk na gorącym kamieniu.
Teraz odpisała. Pomożesz mi zabrać rzeczy.
Gdy szli do domu Słonego, Jagoda zastanawiała się, jak też zareaguje jej oj-
ciec. Z pewnością się zdziwi. To było typowe dla niego. Zwykle nie zauważał,
co działo się tuż pod jego nosem i zaskakiwały go nagle wydarzenia. Może się
ucieszy? A może nie? Jego dziewczynka przestała być dziewczynką. Przywykł,
że Jagoda była niezależna i samodzielna. Ale co powie na tę nagłą decyzję o prze-
nosinach do zimowego domu? Na to, że będzie widywał córkę znacznie rzadziej?
Prawie nie myśląc o tym, co robi, Jagoda użyła talentu, by odnalezć umysł ojca
i zorientować się w jego nastroju. Drgnęła gwałtownie. Słony był czymś wzburzo-
ny. Przewalał się w nim gniew, ciemny, głęboki i zimny. Nienawiść, która w we-
wnątrz widzeniu zdawała się czarna i oleista. Brukająca umysł, wstrętna. Dziew-
czyna przestraszyła się. Co się stało w domu? Nie, nie w domu. . . ! Desperacko
łowiła mentalne nici, które mogły zaprowadzić ją do ojca. Był blisko, znacznie
bliżej, niż przypuszczała. Zacisnąwszy palce na przegubie Kamyka, prowadzi-
ła go za sobą, wprost do zródła szalejących uczuć. Przemykali się wśród zieleni
cicho jak duchy. Jagoda instynktownie wybierała ledwo zauważalne zwierzęce
ścieżki. Wreszcie usłyszała głos ojca. Odpowiadał mu inny. Oboje z Kamykiem
byli jeszcze za daleko, by mogła rozróżnić słowa. Rozszerzyła kontakt, chwy-
tając w sieć dwa umysły Słonego i. . . obcy, nieznany jej zupełnie. Przygięta
do ziemi, czołgając się prawie, podkradała się coraz bliżej. Kamyk naśladował
dziewczynę. Rzucał jej jednak niepewne spojrzenia i pytająco unosił brwi.
Nie!! O tym nie było mowy! głos Słonego był zduszonym krzykiem.
Masz niewielki wybór, Mówco w tym drugim pobrzmiewała drwina.
Wyznajecie zasadę bata i cukru. Bat widzę, a gdzie cukier? warknął
Słony.
Twój raport zawiera tak niewiele szczegółów, że to wręcz żałosne.
Nie mam bezpośredniego kontaktu. Co roku przenoszę się nad ocean w po-
rze suchej i nie mogłem tym razem z tego zrezygnować. Jak bym to wytłumaczył?
Brak kontaktu! prychnął obcy. To wytłumaczenie godne kmiotka,
a nie maga!
W grupie są błękitni Stworzyciele, Mówca i Obserwator mistrzowskiej ran-
gi! Jak długo by trwało, zanim zorientowaliby się, że grzebię im w myślach? To
i tak cud, że do tej pory nic nie wiedzą!
34
Jagoda zadygotała, przyciskając pięść do ust. Omal nie krzyknęła, zdradzając
swą obecność. Tato. . . coś ty zrobił. . . ?! Kamyk chwycił ją pod ramię. Raptem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]