[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dalej, dobrze?
Kawałek dalej była mała zaciszna kotlinka na polu, pardw, którym niewątpliwie płynął szemrząc
jakiś wesoły strumyk. Zamiary Billa były, rzecz jasna, zdecydowanie nieczyste. Wypiją dzban wina
schowany w węzełku ze zdobytej gdzieś przez Irmę koziej skóry, przy czym Bill najchętniej
wyżłopałby wszystko, jednak zostawi Irmie tyle, żeby trochę się wstawiła. Potem zaproponuje
niewinną kąpiel nago w zródlanej wodzie. A wtedy, kiedy ona ujrzy jego męską urodę i kobiece
żądze zmieszają się z alkoholem... Hej! będzie jak wosk w jego rękach. Co za pomysł! Co za
podstępny plan!
Zaledwie jednak dotarli na skraj tej cudownej sceny (i Bill stwierdził z zainteresowaniem, że
istotnie płynął tam cicho szemrzący strumyk), gdy nagle przerazliwy pisk przerwał tę czarowną
chwilę, jak pazury nauczyciela zaciskające się na grze trideo!
- Piiiiiiiiiiiiii! - rozległ się upiorny dzwięk, zdający się wypełniać cały Wszechświat swym
potężnym skrzekiem. W tym ogłuszającym hałasie było słychać jakiś pulsujący rytm.
- Cóż to jest, do licha? - zapytał Bill.
- Och, mój drogi - odparła Irma, z rezygnacją spoglądając w niebo. - Zapuściliśmy się zbyt
daleko na otwartą przestrzeń. Zapomniałam, że Zeus pragnie zaspokoić swe żądze na mym
dziewiczym łonie.
Zeus na pewno nie jest jedyny, pomyślał Bill, tylko co to ma wspólnego z tym okropnym
hałasem? Podniósł głowę i natychmiast ogarnął go przerazliwy, obezwładniający strach. Szybko
opuszczając się z bezchmurnego nieba, przesłaniając słońce czarnymi skrzydłami, nadlatywał
monstrualny ptak sypiący obrzeżkami wielkości grejpfrutów. Na szyi miał zawieszone gigantyczne
głośniki. Istna przerażająca odmiana latającego, czarnego rapera!
I czyżby puszczał narodowy hymn Phigerinadona II - W zachwycie całujemy zadek Imperatora
cmok!? Nie, to nie to. Raczej archeologiczny skarb z zarania czasu śpiewany przez Elvisa Pelvisa.
- Aolaboga! - zawołał Bill. - A cóż to?
- To Rockers! - krzyknęła Irma. - Och, proszę, Bill, nie pozwól, żeby mnie porwał! Bądz moim
bohaterem!
Bill wyprężył postronki mięśni, gotując się do boju. Wyszczerzył potężne kły, zacisnął pięści,
zaparł się stopami w ziemię i podniósł głowę, żeby rzucić wyzwanie wrogowi.
Dostrzegł lśnienie podobnych do kos szponów, wygięcie ostrego, gigantycznego dzioba,
morderczy błysk w olbrzymich czarnych ślepiach...
Błyskawicznie odwrócił się i uciekł, ile sił w nogach. - Bill! - krzyczała rozpaczliwie Irma. - Bill,
nie zostawiaj mnie!
Bill zmykał dalej. Uciekając, obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy Rocker go ściga. Na
szczęście nie gonił. Natomiast spadł na nieszczęsną Irmę, trzepiąc i łopocząc skrzydłami, których
potężny podmuch jak mocny cios uderzył Billa w twarz. Kawalerzysta patrzył, jak napastnik unosi
się nad dziewczyną i chwyta ją w swoje zakrzywione szpony.
Zwiewna szata rozdarła się i załopotała, kiedy Rockers chwycił Irmę. Wśród pisków i
szyderczych dzwięków piosenki Elvisa znów wzleciał w powietrze i poszybował ku odległym
górom, wzbijając wielką chmurę kurzu.
Bill stał i gapił się, wykasłując piach.
Strach powoli minął, ustępując miejsca głębokiemu żalowi.
Jedna pojedyncza łza spłynęła mu po policzku, po wardze i po kle - gdzie zmieszała się ze śliną i
kapnęła na rozdwojone kopyto.
Cóż za okropna strata!
Nadzieje na cielesne uciechy rozłożyły skrzydła i odleciały w ślad za Rockersem.
- Hej! - rozległ się głos z tyłu.
Bill obrócił się na pięcie. Ujrzał satyra, uprzednio rodzaju żeńskiego, stojącego z zamyślonym
wyrazem
- Nawiasem mówiąc, mam na imię Bruce rzekł satyr, wyciągając rękę. Wciąż oszołomiony Bill
uścisnął ją.
- Co... Co to było?
- No cóż, my, mityczne stworzenia, mamy swoje problemy! Nie wszystko tutaj to tylko nektar,
ambrozja i gorące żądze, wiesz? Najróżniejsze obrzydliwe potwory pożrą cię bez chwili wahania.
Popatrz, ledwie tydzień temu związki zawodowe dopadły biednego starego Herculesa i wydusiły z
niego zaległe składki. - Satyr imieniem Bruce otrząsnął się ze zgrozy i roztoczył silny, kozi zapach.
- To był Zeusowy Rockers. Stary Zeus jest królem bogów i ma ochotę zakosztować dziewiczego
ciała Irmy. Już raz napastował ją, przybrawszy postać łabędzia, ale Irma złapała go za szyję i
prawie udusiła. Wygląda na to, że zapuściliście się zbyt daleko na otwartą przestrzeń.
- Dokąd ją zabrał? - spytał Bill, z przygnębieniem pojmując, że żadna inna kobieta nie będzie w
stanie zaspokoić jego nienasyconej żądzy tak, jak zrobiłaby to Irma.
- Och! Tam, na szczyt Olimpu. Tam znajduje się Pałac Bogów!
Bruce zauważył wybrzuszenie kombinezonu Billa. - Hej, kolego! Czy to twoja lutnia, czy też po
prostu tak cieszy cię mój widok? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl