[ Pobierz całość w formacie PDF ]

orzechowych gelati w miasteczku, że wszyscy biegną do samochodów.
W Cortonie zdumiewają się, że o jedenastej taka mała mieścina jeszcze bryka, cała
ludność na ulicach, przy kawie, przy lodach albo amaro, pokolacyjnym piwie. Bobasom w
spacerówkach, tak samo jak ich rodzicom, oczy wcale się do snu nie kleją, nastolatki siedzą
na schodkach ratusza. Zpi jedynie kot na dachu samochodu policyjnego.
Rano w dniu ślubu Susan, Shera i ja zrywamy lawendę i kwiaty polne, różowe i żółte,
na bukiet ślubny. Kiedy już wszyscy jesteśmy wystrojeni, w jedwabiach i w garniturach
idziemy do Cortony drogą rzymską. Ed niesie w torbie nasze eleganckie pantofle. I ze
względu na słońce w południe wszyscy mamy chińskie parasolki z pomalowanego papieru,
które przywiozła Susan. Idziemy przez miasteczko i po schodkach wkraczamy do
dwunastowiecznego ratusza. Sala jest wysoka, mroczna, z gobelinami i freskami na ścianach,
z wysokimi krzesłami jak w sądzie - imponująca sala do podpisywania traktatów.
Miasto Cortona przysłało czerwone róże, a Ed załatwił, żeby z baru  Sport zaraz po
ceremonii ślubnej przyniesiono zimne prosecco.
Brian, kuzyn Susan, biega z kamerą wideo, ujmuje wszystkich pod każdym kątem. Po
krótkiej ceremonii przechodzimy przez piazza do  La Logetta na toskańską biesiadę.
Najpierw doborowe typowe antipasti: crostini, małe kromki chleba z oliwkami, papryką,
grzybami albo z wątróbką z drobiu; prosciutto e melone, smażone oliwki nadziewane
pancetta i zaprawionymi pikantnie okruchami chleba; i miejscowa finocchiona, salami
nabijane nasionami kopru. Potem następuje wybór primi: pierwszych dań do skosztowania,
wśród nich ravioli z masłem i szałwią oraz gnocchi di patate, małe kartofelki  kłykcie
podawane tutaj z pesto. Wjeżdża danie po daniu, aż uwieńczają je półmiski z pieczenia
jagnięcą i cielęcą i słynnymi befsztykami z rusztu Val di Chiana.
W kącie jest fortepian, na którym stoi masywna waza pełna kwiatów. Karen nakłania
Cole a, pianistę, żeby zagrał. Ed siedzi przy drugim końcu stołu, ale podchwytuje mój wzrok,
kiedy Cole zaczyna grać Scarlattiego. Trzy tygodnie temu to wszystko było mrzonką,
perspektywą przerażająco niepewną.
- Zdrowie! - wołają angielscy kuzynostwo.
Z powrotem w domu; jesteśmy wszyscy oszołomieni tą obfitością jedzenia i upałem.
Decydujemy się więc odłożyć spożycie tortu weselnego na popołudnie. Słyszę, jak ktoś
chrapie. W istocie słyszę chrapanie dwóch osób.
Tort, chociaż nawet go nie musnęła ręka profesjonalna, jest chyba najlepszym tortem,
jakiego kiedykolwiek kosztowałam. Zasługę przypisuję naszym piniom, z których są te
orzeszki. Kevin i Shera znów tańczą w jadalni. Inni spacerują, z końca naszej posiadłości
oglądają widok jeziora i doliny. Nie możemy się zdecydować, czy zasiąść znów do jedzenia,
czy o jedzeniu zapomnieć. Ostatecznie jedziemy do Camucii na pizzę. Eda i moje ulubione
lokale są zamknięte, więc kończymy w jakimś najwyrazniej poślednim i nijakim. Pizza jest
jednak wyborna i jakoś nikt nie zauważa szarości zakurzonych firanek ani kota, który skacze
po sąsiednim stoliku i wylizuje resztki czyjejś kolacji. U szczytu naszego stołu państwo
młodzi trzymają się za ręce. Oni pozostają we własnym zaczarowanym kręgu.
Susan i Cole jadą do Lukki i z powrotem do Francji. Ich krewni już wyjechali. Shera i
Kevin zostają na jeszcze parę dni. Marmista wykuł dla nas blaty kuchenne z grubego białego
marmuru, który wybraliśmy w jego pracowni. Ed i Kevin ładują blaty na tylne siedzenie
samochodu.
Nagle kuchnia jest taka, jaką sobie wymyśliłam. Podłoga z cegieł, wyposażenie białe,
długi zlew, półki z desek, blaty marmurowe. Uszyłam kraciastą i niebieską zasłonkę pod zlew,
powiesiłam warkocz czosnku i suszone zioła i teraz pięknie zwisają z półek. W miasteczku
znajdujemy stary chłopski półmisek i wieszak na kubki. Ciemne drewno kasztanowca
wygląda wspaniale na tle białych ścian. Wreszcie mogę pomieścić te wszystkie kupowane
prawie bez opamiętania miejscowe fajanse.
Shera i Kevin wyjechali, nie ma już żadnych gości. Zjadamy resztkę weselnego tortu.
Ed jak zwykle sporządza spis - powinniśmy kiedyś tymi spisami wytapetować któryś pokój -
projektów, w jego ufnym przekonaniu już łatwych do zrealizowania. Kuchnia ma nieodparty
urok i wkraczamy w pełnię sezonu warzyw i owoców. Czwartego lipca. Mnóstwo lata jeszcze
zostało. Moja córka przyjedzie, wojażujący przyjaciele będą po drodze wstępować na obiad
czy na nocleg. Jesteśmy gotowi.
Długi stół pod drzewami
Czwartek to dzień targowy w Camucii, ruchliwym miasteczku u stóp wzgórza
Cortona. Jestem tu wcześnie, zanim zacznie się upał. Turyści tylko przejeżdżają przez
Camucię, nowoczesny odłamek szacownej, dominującej Cortony powyżej. Ale cóż to za
nowoczesność? Pośród sklepików z fruta e verdura, sklepów z wyrobami żelaznymi i
ogrodniczych są dwa grobowce etruskie. Nieopodal jatki zachowały się resztki jakiejś villa,
ogromna brama z fryzowanego żelaza i kawał muru. Camucia, chociaż zbombardowana w
czasie drugiej wojny światowej, ma nadal swoją porcję kasztanowców, domów z zamkniętymi
okiennicami i fotogenicznych drzwi.
W dzień targowy dwie ulice stają się nieprzejezdne. Sprzedawcy przyjeżdżają o świcie
i ze specjalnie przystosowanych ciężarówek i wozów wyczarowują to, co się wydaje całymi
sklepami czy też działami supermarketu.
W jednym wozie sprzedają miejscowe pecorino , bryndzę owczą, która może być
słodka, prawie śmietankowa, albo dojrzała i bardzo ostra, a także parmigiano wykrajany z
dużego koła kawałek tego sera, dojrzałego, tłustego, kruszącego się - jest cudowny do
pojadania, kiedy chodzę po targowisku.
Wyszukuję i gromadzę produkty na kolację dla nowych przyjaciół. Upodobałam sobie
dwa wozy dwóch porchetta maestros. Tu cały prosiak z ogonem oplecionym pietruszką, z
jabłkiem albo dużym grzybem w pysku spoczywa na rzezniczej desce. Czasami łeb jest
odcięty, leży krzywo i patrzy z ukosa na kadłub nadziewany ziołami, kawałkami własnych
uszu itd. (lepiej nie wnikać, czym), upieczony w piecu na ogniu z drew. Można tu kupić
panino (chrupka bułeczka) z plasterkami porchetta chudymi albo z tłustą skórką. Jeden z
panów tych wozów z porchetta jest bardzo podobny do swego towaru - małe oczki,
połyskliwa cera, bulwiaste przedramiona. Palce ma krótkie, opasłe, paznokcie ogryzione.
Uśmiecha się, zachwalając zalety prosiaka, ale kiedy odwraca się do swojej żony, warczy.
Usta zaciska stale w uśmiechu półgębkiem. Dzisiaj kupuję u tego drugiego, łagodniejszego, w
sąsiednim wozie. Proszę o dodatkowy sale, sól, ale tak tu nazywają to nieokreślone nadzienie.
Lubię je, mimo woli jednak usiłuję zbadać, czy jest w nim coś szczególnego. Chociaż [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl