[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sem Honorowym i walką. Oczywiście Sol wypróbował każdą swoją broń w to-
warzyskich spotkaniach, zanim zdobył pewność siebie, dopiero jednak podczas
ich wieczornej rozmowy, tej pierwszej nocy, pojął, co może go doprowadzić do
sukcesu. Tego dnia i tej nocy dla nich obu skończyła się zabawa. Wkroczyli na
drogę przeznaczenia, wiodącą jednego z nich do władzy, drugiego zaś na Górę.
Przypomniał sobie Solę, która wtedy była niewinną, śliczną dziewczyną, pra-
gnącą dowieść swej wartości. Dokonała tego, ale nie dzięki bransolecie, którą
nosiła. To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, zaprowadziło go tutaj.
Dziwne, że zetknęli się wówczas wszyscy troje. Gdyby spotkało się tylko
dwóch mężczyzn, Imperium mogłoby ich łączyć ze sobą po dziś dzień. Gdyby
dziewczyna pojawiła się wcześniej lub pózniej, pewnie spędziłby z nią noc i ru-
szył w dalszą drogę, nie tęskniąc za nią. Jednakże od samego początku było ich
troje i przyszłe Imperium nosiło w sobie ziarno zniszczenia, jeszcze zanim zdąży-
ło zapuścić korzenie. Nieważne, kim była ta dziewczyna; liczył się tylko fakt jej
obecności w chwili, gdy wszystko się zaczęło. Dlaczego musiała się zjawić akurat
wtedy?
Zacisnął powieki i ujrzał drąg, migający z oślepiającą szybkością, powstrzy-
mujący jego ataki, wymierzający ciosy, podążający wszędzie, gdziekolwiek się
zwrócił narzędzie nie obrony, lecz zaciekłego ataku. Ustawiony w poprzek
w stosunku do jego ciała, uderzał go końcem w twarz, plątał sznur, wyprowadzał
w pole, udaremniając atak i obronę. . .
Pozostało mu tylko jedno honorowe wyjście Góra. Przegrał z lepszym od
siebie.
Zasnął wiedząc, że nawet zwycięstwo nie przyniosłoby rozwiązania. No, mo-
że nie pod każdym względem, ale ogólnie biorąc. . .
94
Trzeciego dnia zaczął padać śnieg. Sos opatulił się i ruszył w dalszą drogę.
Głupi pozostał przy nim. Wydawało się, że zle znosi zbyt wielką niewygodę. Męż-
czyzna podnosił całe garście białego puchu i pakował sobie do ust, by się napić,
mimo że policzki i język mu drętwiały, a gdy śnieg wreszcie się topił, nie pozo-
stawało z niego prawie nic. O zmierzchu brnął już przez głębokie zaspy. Musiał
stąpać ostrożnie, by uniknąć zdradliwych rozpadlin, niewidocznych na gładkiej
powierzchni.
Nie było się gdzie skryć, położył się więc na boku, zasłaniając twarz od wia-
tru. Grube warstwy ubrania zapewniały mu wystarczającą ochronę. Głupi usiadł,
drżąc, przy jego twarzy. Sos nagle zdał sobie sprawę, że ptak nie może tu znalezć
pożywienia, kiedy pada śnieg. Nie było tu żadnych owadów.
Wygrzebał z plecaka kawałek chleba i podsunął okruszynę Głupiemu pod
dziób, ten jednak nie zareagował.
Zginiesz z głodu powiedział Sos zatroskany. Ale co jeszcze mógł zrobić?
Widział, jak pióra ptaka drżą. Wreszcie zdjął lewą rękawicę, objął ptaka ciepłą
nagą dłonią i przykrył ją drugą, schowaną w rękawicy. Będzie musiał uważać,
by podczas snu nie przetoczyć się na drugi bok ani nie poruszyć rękami, gdyż
w przeciwnym razie zmiażdży kruche ciałko.
W nocy budził się kilka razy, gdy gwałtowne podmuchy wiatru sypały mu
zimnym śniegiem w twarz i za kołnierz, lecz jego lewa dłoń nie poruszyła się ani
razu. Od czasu do czasu czuł, jak ptak drży z zimna, i przyciskał go mocniej do
piersi, mając nadzieję, że zapewni mu nie tylko ciepło, ale i bezpieczeństwo. Był
zbyt silny, a ptak za mały. Lepiej niech się trochę potrzęsie niż. . .
Rano Głupi wydawał się zdrowy. Sos jednak wiedział, że to nie potrwa długo.
Ptak nie był przystosowany do życia na śniegu. Nawet kolory miał nieodpowied-
nie.
Wracaj na dół nalegał. Na dół. Tam jest ciepło. Owady.
Wypuścił maleńkie ciałko, lecz nic to nie dało. Głupi rozpostarł skrzydła, wal-
cząc dzielnie z zimnym, ostrym powietrzem, wzbił się w górę i nie chciał odlecieć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]