[ Pobierz całość w formacie PDF ]

starym, jeszcze dziewiętnastowiecznym budynkiem magazynu. Spoglądam na mę\czyznę,
który sięga po następnego papierosa. Jest moim przeło\onym, to od niego zale\y, czy będę
mógł tutaj nadal przychodzić. Nadaję się, wiem o tym. Nie dość, \e jestem silny, to nie skar\ę
się na warunki. Nie mogę. Ukrywam się, bo jestem poszukiwany, tutaj zaś staję się
bezpieczny. Jednak być ostro\ny, robiąc ka\dy krok, wykonując ka\dy gest. Jesień to zły
okres na ukrywanie się. Trzeba bez przerwy się zmieniać, \eby nie dać się wyśledzić,
otoczyć. Aatwo wpaść w ich ręce, bo wszystko zostało przemalowane, przerobione i
zamienione w wielką pułapkę. Księgarnie są jak kina pornograficzne, sklepy muzyczne jak
galanteryjne, cynamonowe jak paprykowe, pieprzowe jak majerankowe. W sklepie z fajkami
zaś sprzedają broń. Całe miasto, dysząc cię\ko, nasłuchuje kroków, śledzi cienie w bramach,
wytę\a słuch i na wyścigi biegnie donosić. W mojej głowie powstają tymczasem
antypaństwowe pomysły, spiski, zmowy, hasła i odzewy. Na szerokich ulicach odbywają się
uliczne walki z policją, uliczne tańce na festynach, bezkarnie szaleją uliczni sprzedawcy -
mam to wszystko w jednym oku. Wybałuszam je przera\ająco, mrugam tak, jakby waliły się
zapory wodne na największych rzekach. Znikam w czeluściach i gubię ślad. Przygotowuję się
do ostatecznej rozgrywki. Ubieram koszulę, zapuszczam brodę, konstruuję bombę.
Mę\czyzna w okularach daje znać, \e na dzisiaj koniec. Podnosi rękę w geście po\egnania i
niezdarnie omijając kału\e, idzie w kierunku magazynu. Co za miejsce, myślę, gdy znika.
Domy stojące w jednym miejscu tylko z przyzwyczajenia, kamienice chowające z troską w
swoich wilgotnych piwnicach wspomnienia ponurych zbrodni, tłoczne, wypełnione
syntetycznym zapachem fast foodów dworce kolejowe, porty rzeczne pełne wypatroszonych
barek i holowników, pachnących rdzą i smarami, pojonych w gorączce tłustą wodą
brudno\ółtej rzeki, od lat cierpliwie przyjmującej kapsle i puste butelki po piwie, rzucane z
rozmachem z nadbrze\nych schodów i krzaków.
Deszcz rozmywa kanciaste kształty barek i holowników. Kaczki znikają gdzieś pomiędzy
nimi. Przez wiadukt przeje\d\a kolejny pociąg. Próbuję zgadnąć, dokąd, ale przypominam
sobie, \e nie wiem nawet, w którym kierunku jedzie. Zawsze miałem problemy z
umiejscowieniem stron świata. Będziesz się sma\ył w ogniu piekielnym, mówi do mnie
lewitujący nad magazynem ksiądz Jabłoński, mój licealny przewodnik po piekielnych
korytarzach.
Nie, ja będę eksplodował w ogniach bengalskich, odpowiadam. Za chwilę dam znak.
44.
SZCZZLIWE DNI
Znieg, śnieg, wszędzie mnóstwo śniegu. W dzień jednak temperatura waha się między
dodatnią a ujemną, na ulicach, pod kołami pojazdów, wszystko apetycznie chlupocze, słońce
roztapia pozostałości mroznej nocy, gdy panuje minus kilka stopni i do szyby lecą jak w dym
du\e, ale cienkie i płaskie, podobne do hostii płaty śniegu. Rano znów cię\kie buty
narciarskie zapadają się w nim na całą wysokość i zimne języki li\ą nogi. Trzeba przejść na
drugą stronę ulicy, ostro\nie i powoli, bo posypana jest koksem, na którym mają hamować
wpadające w poślizg samochody. Po przejściu ulicy mo\na ju\, uprzednio oczyściwszy
podeszwy butów, zało\yć narty. Odepchnąć się kijkami, \eby nabrać przyśpieszenia. Od
skrzy\owania ciągle w dół, pózniej wąską drogą przez las. Na tym odcinku trzeba jechać
pługiem, inaczej mo\na nie wytracić prędkości, której nabiera się w oblodzonej rynnie.
Nale\y te\ umiejętnie omijać wystające spod świe\ego śniegu fragmenty korzeni i zawsze
niebezpieczne kamienie. Mo\na się przewrócić i wpaść boleśnie pomiędzy drzewa, które nie
przepuszczą okazji, \eby opleść i przez kilka minut nie wypuszczać z objęć, a poza tym
przecie\ szkoda ślizgów. Po prawej stronie jest strumyk. Nietrudno do niego wjechać, jeśli na
chwilę przestanie się uwa\ać, zwłaszcza \e jest przykryty przez maskujące czapy śnie\ne,
spod których jednak da się słyszeć jednostajny szum wody. W kieszeni kurtki mrozi się
tabliczka czekolady i paczka chusteczek jednorazowych. Obiad o piętnastej. Znów
perwersyjna gra tłustych pieczeni, słonych, gęstych sosów i słodkich podsma\anych buraków,
popijanych rzadkim, kwaśnym, kłującym w węzły chłonne kompotem. Po przesyceniu
wspinaczka po drewnianych skrzypiących schodach. Le\enie w rozpiętych spodniach.
Podnoszona z wysiłkiem ręka, przebierająca palcami w rozrzuconych po prześcieradle
czcionkach lokalnych gazet. Po dwóch godzinach trzeba się podnieść, choćby swemu ciału na
przekór, wykonać obrzęd zakładania butów, czapki i rękawic, by pójść, ślizgając się po
pochyłościach twardego, zamro\onego ju\ o tej godzinie śniegu, w kierunku umownego
centrum, gdzie stoi betonowy kościół, kamienna poczta i drewniana remiza stra\y po\arnej. A
tu\ przed nimi zadymiona knajpa, w której przyjmuję rozleniwiające dobrodziejstwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl