[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wypłynęła z dwucentymetrowego skaleczenia. Myje twarz i ręce. Bierze garść brązowych pa-
pierowych ręczników, moczy je i uciska ranę. Wreszcie pije wodę z kranu.
Godzina 6.47
Gdy Janie wychodzi z łazienki, pod drzwiami czeka Cabel i wciąga ją do szatni. Wygląda na
zmęczonego. I ucieszonego jej widokiem.
- Pokaż.
Janie odsuwa ręczniki i pokazuje ranę odniesioną w boju.
- Robi wrażenie - stwierdza Cabel, ale natychmiast poważnieje. W jego brązowych
oczach widać troskę. - Kiedy zobaczyłem, że zaraz się przewrócisz... - Milknie i wzdycha. -
Obserwowałem cię. Prawie cały czas przez te dwie godziny, kiedy tylko mogłem, żeby nie
wyglądało to podejrzanie. Dostawałem szału, że nie mogę się do ciebie dostać.
Janie, która teraz trzęsie się i czuje, że robi jej się słabo, opiera się o niego.
On głaszcze ją po plecach, opiera podbródek na jej głowie.
- Na pewno masz siłę na rozmowę z szefową? - pyta.
Janie kiwa głową opartą o jego pierś.
- Kupię ci coś do jedzenia, gdy tylko stąd wyjdziemy, dobrze?
Janie się uśmiecha.
- Dzięki, Cabe.
- Spotkajmy się przy tylnym wyjściu. Pamiętasz, które to drzwi? Musimy się
rozdzielić.
- Tak, dobrze, racja - mruczy Janie. Cabel idzie nonszalancko do schodów i zbiega na
dół. Janie wychodzi głównymi drzwiami i pokonuje w śnieżycy kilka przecznic, by dostać się
na tyły sklepów i domów. Kiedy dociera do nieoznakowanym drzwi, jest zlana zimnym
potem. Puka cicho. Drzwi otwierają się i Janie idzie za Cabelem na dół.
W sali wrze jak w ulu. Policjanci klepią Cabela po plecach i wichrzą mu włosy,
chwaląc za dobrze wykonaną robotę.
- To jeszcze nie koniec - zauważa Cabel skromnie.
Puka do drzwi gabinetu. Kapitan woła:
- Proszę!
Cabel i Janie wchodzą do środka.
- Macie dzisiaj jakieś egzaminy, tak? Mamy teraz czas na tę rozmowę?
- Dopiero o dziesiątej trzydzieści, Kapitanie. Mamy mnóstwo czasu.
Kapitan uważniej przygląda się Janie.
- Jezus Maria, do wieczora będziesz miała niezłe limo. Straciłaś przytomność?
- Hm... - Janie wzrusza ramionami. - Tak naprawdę to nie wiem.
- Tak, wydaje mi się, że straciła - wtrąca się Cabel. - Będę musiał jej pilnować przez
cały dzień. I pewnie całą noc - dodaje. Bardzo poważnym tonem.
Kapitan rzuca w niego gumką i posyła go po kawę.
- A przy okazji zdobądz jakiś prowiant dla tej biedaczki, zanim złamie się na pół. -
Otwiera szufladę biurka i grzebie w niej. Wyjmuje zestaw pierwszej pomocy i torebkę
fistaszków, jakie rozdają w samolotach. - Przysuń się tutaj, z łaski swojej - mówi. Janie
objeżdża na krześle biurko.
- Jezu - mamrocze znowu Kapitan, smarując ranę maścią z antybiotykiem. Otwiera
paczkę sterylnych wąskich plasterków i zręcznie, szybko zamyka ranę. - No, już lepiej -
mówi. - Jeśli twoja mama i/lub tata będą mieli jakieś pytania, co ci się stało, niech do mnie
zadzwonią. I byłabym wdzięczna za wcześniejszą informację, jeśli będą chcieli nas pozwać. -
Przesuwa w stronę Janie paczkę fistaszków. - Jedz.
- Tak jest, sir - mówi Janie z wdzięcznością, otwierając paczkę. - Nikt nie będzie do
pani dzwonił.
Cabel wraca z trzema kawami, małym kubkiem mleka i torbą pełną babeczek i
pączków. Jak gdyby nigdy nic stawia mleko i pełnoziarnistą babeczkę przed Janie, wlewa jej
do kawy trzy śmietanki i wsypuje trzy tutki cukru.
Janie drżącą ręką bierze kubek i wypija mleko. Czuje, jak lodowata mleczna rozkosz
spływa jej do żołądka.
- Wspaniale - wzdycha i robi głęboki wdech.
- No dobrze - mówi Kapitan. - Zdasz mi teraz raport, Cabelu?
- Tak jest. Przyszliśmy na imprezę o dziewiętnastej dziesięć i marihuana była już w
robocie, a do jedenastej dziesięć koka została już podzielona na lusterku. Pięcioro nieletnich i
kilkoro dorosłych zaczęło wciągać kreski. Pan Wilder wziął mnie na bok, żeby porozmawiać
o naszej spółce. Był bardzo zadowolony z frekwencji. Był z grubsza przytomny, ale mocno
naćpany, i powiedział mi, że ma składzik, który zamierza, cytuję,  puścić w obieg . Widać
Bakerowi i Cobbowi to wystarczyło, chociaż jestem wkurzony, że nie znamy miejsca ukrycia
tego towaru. Zjawili się po trzech minutach i zrobili rozpierduchę. Wzięli tylko tych, którzy
byli na tyle głupi, żeby się awanturować. No, i oczywiście pana Wildera i dwójkę jego dzieci. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl