[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spała ponad godzinę. Ziewnęła szeroko i westchnęła.
- Nie wiem, dlaczego tak mi się przyglądasz. To wszystko twoja wina.
- Doprawdy?
- To ty nie dajesz mi się wyspać.
Robili to ostro i szybko, wolno i delikatnie oraz we wszystkich możliwych pozy-
cjach. Gio miał niespożyte siły, a ona nigdy w życiu nie była bardziej usatysfakcjonowa-
na, bardziej zaspokojona i bardziej wyczerpana.
- Posmarowałaś się kremem?
- Tak, szefie. - Uśmiechnęła się szerzej.
R
L
T
- To nie jest śmieszne. Masz jasną skórę. Oparzenie słoneczne to nie żarty.
- Zachowujesz się jak moja matka.
- Och, doprawdy?
Zapiszczała, gdy wsunął jedną rękę pod jej kolana, a drugą pod plecy.
- Co robisz? - Złapała go za szyję, gdy się wyprostował.
- Pomagam ci się ochłodzić.
Zaczęła się wiercić, gdy zorientowała się, w jakim kierunku zmierza.
- Nie! Już dzisiaj pływałam!
Ignorując jej protesty, zaniósł ją nad basen.
- Tak, ale ja nie - oświadczył i w ubraniu wskoczył do wody. - Czy to opalenizna,
czy nadal się rumienisz?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Nie miałem pojęcia, że potrafisz tak szybko się ruszać. - Nalał jej lemoniadę z
dzbanka. - Ustanowiłaś nowy rekord prędkości.
Przełknęła łyk lodowatego napoju, aby uspokoić zawrotne bicie serca.
- Bardzo śmieszne. - Próbowała opanować rumieniec. - Twoja gospodyni pomyśli,
że jestem dziwką. Jeśli już tak nie myśli.
Właśnie mieli się połączyć w miłosnym uniesieniu podczas zaimprowizowanej ką-
pieli, gdy jak spod ziemi wychynęła Carlotta i oznajmiła, że lunch podano na tarasie. Is-
sy, owinięta ręcznikiem, umierając ze wstydu, uciekła do sypialni. Zmiech Gio odbijał
się echem za jej plecami. Nadal nie mogła dojść do siebie po tym upokorzeniu.
- Nie, nie pomyśli - powiedział leniwie, kładąc na talerzu plaster szynki parmeń-
skiej. - Jest Włoszką. Nie przywiązujemy takiej wagi do towarzyskich subtelności jak
wy, Brytyjczycy.
- A ty nie jesteś w połowie Brytyjczykiem?
Uśmiechnął się.
- Jeśli chodzi o towarzyskie subtelności, powiedziałbym, że jestem bardziej Wło-
chem. - Splótł palce z jej palcami. - A ze względu na twoją brytyjską wrażliwość sugeru-
ję, byśmy po lunchu odpoczęli w zaciszu mojej sypialni.
R
L
T
Gdy przycisnął wargi do jej dłoni, przeszył ją znajomy dreszcz. Zaniepokoiło ją to
jeszcze bardziej. Dlaczego nie potrafi mu odmówić?
Carlotta pojawiła się na tarasie z małą srebrną tacą, więc Issy uwolniła rękę.
Gio wziął z tacy dużą kopertę i podziękował gospodyni. Issy uśmiechnęła się przy-
jaznie do Carlotty. Przyglądając się odchodzącej kobiecie, zastanawiała się, ile razy przy-
łapała Gio na seksualnych igraszkach. Zmarszczyła brwi, czując ukłucie zazdrości. To
było chwilowe - żadnych zobowiązań. Nie obchodziły ją kobiety Gio.
- Do diabła! - zaklął i wyrzucił do śmietnika dużą ozdobną kartę i podartą kopertę.
- Złe wieści?
- Nic takiego - odparł, biorąc nóż i widelec.
Ale wyraz napięcia i złości na jego twarzy świadczył o czymś przeciwnym.
Sięgnęła po kopertę i kartę do śmietnika. Ozdobny złoty napis był po włosku, za-
uważyła dzisiejszą datę.
- Carlo Nico Lorenzo - przeczytała głośno imię wydrukowane pośrodku karty. -
Kto to?
Zerknął na nią ze złością.
- Wyrzuciłem to z jakiegoś powodu.
- Czy to twój kuzyn? - indagowała, zżerana ciekawością. - Czy twoja matka miała
rodzeństwo?
- Carlo to chłopiec, który ma zostać ochrzczony - rzekł lakonicznie, a potem po-
chylił się i wyrwał zaproszenie z jej dłoni. - To wnuk najstarszego brata Claudii, który
zresztą też ma na imię Carlo. A teraz możemy skończyć lunch?
- Wnuk twojego wuja? - Dlaczego nigdy przedtem nie wspomniał o swojej wło-
skiej rodzinie?
- Chyba tak.
Wzięła zaproszenie, jeszcze raz je przeczytała i odwróciła.
- Co tu jest napisane? - Wskazała na nieforemne litery nagryzmolone na odwrocie.
- Wiesz, Issy, czasem twoje wścibstwo jest irytujące.
Spokojnie czekała na odpowiedz. Złapał kartę i głośno przeczytał.
R
L
T
- Tęsknimy za tobą, Giovanni. Jesteśmy rodziną. Prosimy, byś tym razem przyje-
chał". - Ponownie wrzucił kartę do śmietnika. - To szaleństwo, ledwie znam tego czło-
wieka.
- Tym razem? Ile razy zapraszali cię na rodzinne spotkania?
- Nie wiem, setki. - Westchnął z frustracją. - Jest ich mnóstwo. Claudia miała pię-
ciu starszych braci, a każdy z nich tuziny dzieci. Co tydzień jest jakaś rodzinna uroczy-
stość.
- Gdzie oni mieszkają?
- Godzinę jazdy samochodem. Rodzina posiada gaj oliwny w pobliżu San Gimi-
niano. - Spojrzał na nią zniecierpliwiony. - Może powiesz mi, dlaczego cię to tak intere-
suje?
- Na litość boską, Gio. - Ledwie powstrzymywała złość. - Dlaczego nie pojechałeś?
To przecież twoja rodzina.
- Nie mam rodziny. Nawet ich nie znam. Wyrzekli się Claudii jeszcze przed moimi
narodzinami.
- I dlatego ich nie lubisz?
- Oczywiście, że nie! - W jego głosie słychać było złość i coś, czego do końca nie
potrafiła zdefiniować. - Przypuszczam, że ich unieszczęśliwiła. Mogę potwierdzić, że ży-
cie z nią było koszmarem, i nie winię ich.
Dosłyszała w jego głosie pogardę. A więc dlatego nigdy nie mówił o matce.
- Jesteś zirytowany, że nigdy nie chcieli cię poznać, gdy byłeś chłopcem? - spytała
ostrożnie.
Odsunął talerz i sięgnął po dzbanek z lemoniadą.
- Issy, nadal nie rozumiesz - napełnił swoją szklankę i wypił łyk - ta rozmowa mnie
nie interesuje.
- Ale mnie interesuje. - Tym razem się nie wycofa. - Sądzę, że ich obwiniasz. Nie
powinieneś.
- Nie obwiniam ich. - Odsunął krzesło i podszedł do balustrady. - Dlaczego w ogó-
le miałbym ich obchodzić? Jestem dla nich nikim.
R
L
T
Złość jej przeszła, gdy usłyszała bezradność w jego tonie i zobaczyła, że dłonie,
zaciśnięte na balustradzie, zbielały.
- To nieprawda - powiedziała ze współczuciem. - Dlaczego więc zapraszaliby cię
na ten chrzest? - Zobaczyła, że zesztywniał, ale nie odpowiedział. - Musi być jakiś po-
wód, dla którego nie próbowali cię poznać, gdy byłeś dzieckiem.
- Próbowali - przerwał jej. - Spotkałem Carla. Raz. Przyszedł do naszego mieszka-
nia w Rzymie. - Jego głos na wietrze był ledwie słyszalny. - Claudii nie było. Całą noc
balowała i zostawiła mnie samego.
- Ile miałeś lat?
- Dziesięć - odparł, jakby nie miało to znaczenia.
Zagryzła dolną wargę, próbując nie myśleć o biednym porzuconym chłopcu.
Nagle przyszła jej do głowy kolejna wstrząsająca myśl i poczuła palące łzy.
Gio, odkąd go znała, nazywał swoich rodziców Claudia i Książę. Nie używał okre-
śleń mama" i tata". Teraz Issy wiedziała dlaczego. Ponieważ nigdy nie byli dla niego
matką i ojcem, a jedynie dwojgiem ludzi, którzy o niego walczyli, a potem go odrzucili.
- Co się wtedy stało? - spytała. - Z Carlo?
Wzruszył ramionami.
- Niewiele. Chciał zobaczyć się z Claudią. Czekaliśmy, aż wróci do domu. Powie-
dział mi, kim jest, zadawał pytania, ile mam lat, co lubię robić... Mówiłem wtedy słabo
po włosku i te pytania wprawiały mnie w zakłopotanie.
Teraz też słyszała je w jego głosie. Nic dziwnego, że Gio nie wierzył ani w związ-
ki, ani w rodzinę. Nigdy nie był częścią rodziny. A przynajmniej takiej, w której ludzie
troszczą się o siebie i interesują się swoim życiem.
- W końcu wróciła - ciągnął z goryczą - nieprzytomna, zamroczona narkotykami,
jak zawsze. Strasznie się pokłócili, wezwała policję i musiał wyjść. Nigdy już nie wrócił.
Ale kilka miesięcy pózniej zaczęły przychodzić zaproszenia. Zawsze zaadresowane do
mnie. Wyrzucała je, nie pozwalając ich otworzyć. Po jej śmierci odpowiedziałem na kil-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]