[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Szeregowy Washington przyglądał się zabitym, którzy leżeli w rowie i nie wierzył
własnym oczom. Tylu martwych ludzi w jednym miejscu. Boże to straszne, niewiarygodne.
Dzień był bardzo gorący, muchy rozpoczęły już swój zwykły taniec. W powietrzu unosił się
okropny odór, który z minuty na minutę będzie się pogarszał, a Farley Washington był w
Wietnamie dopiero od tygodnia. Zabitych widział jeden jedyny raz, w wypadku
samochodowym w Jersey. Wtedy tylko przejeżdżał, wypadek specjalnie go nie zainteresował.
A teraz? Chyba sam zabił kilku z nich. Nie był pewien, czy rzeczywiście, ale bardzo
próbował. Dlatego zmuszał się do tego by patrzeć. Jeżeli miał odwagę pozbawić ich życia,
powinno mu teraz jej starczyć na to, co miał przed oczyma. Może to dziwne, ale jemu
wydawało się to sprawą honoru.
Jednak nie wytrzymał, czuł, że przewracają mu się wnętrzności i za chwilę
zwymiotuje. Zjedzone wcześniej posiłki, nie dość, że niezbyt smaczne, dawały mu się jeszcze
we znaki. Odwrócił się od rowu, nie powinien wymiotować na umarłych. Ale jeden z nich
chyba...
Poczuł dotknięcie dłoni na ramieniu.
- Niezbyt przyjemnie wygląda, co? - powiedział głos.
Washington spojrzał do góry.
- Tak jest, panie kapitanie. Bardzo.
- Czułeś, że musisz popatrzeć, prawda? - powiedział Carter.
- Tak jest. - Obecność kapitana sprawiła, że poczuł się lepiej. Może się uda? Inaczej
koledzy mieliby go za tchórza.
- Panie kapitanie, nie jestem pewien, ale wydaje mi się...
- Nie bój się, mów, o co chodzi.
- Widziałem, jak jeden z nich się ruszał.
Carter zajrzał do rowu. Niczego bardziej nie pragnął jak wziąć jakiegoś jeńca z okolic
Cu Chi, największego skupiska podziemnych umocnień Wietkongu. Lecz tam? Rów wyglądał
jak rzeznia przed sprzątaniem.
- Który? - zapytał.
- Nie... nie wiem dokładnie.
- Idz tam i zobacz. A przy okazji, jak się nazywasz?
- Washington, panie kapitanie.
- Dobre, amerykańskie nazwisko. Podejdz tam i pokaż mi, który się poruszył.
Szeregowiec zrobił krok do przodu. Za wszelką cenę chciał uniknąć widoku ciał, ale
przemógł się. Znalazł się wśród krwi, wydartych wnętrzności i zdeformowanych sylwetek
ludzkich. Było to ponad jego siły.
- Ten, panie kapitanie - powiedział, wskazując na Phama.
- Nie wygląda zbyt radośnie - zauważył Carter przyglądając się zwłokom, które
wyglądały, jakby postrzelono je wiele razy, bo całe były pokryte krwią i poszarpanymi
kawałkami ciała. W pewnej chwili Carter zauważył, że jego mundur wydawał się być
nienaruszony, chyba że dziury były pod warstwą krwi.
- Podaj mi karabin - rozkazał.
Carter pchnął Phama lufą. Ten nawet nie drgnął.
- Strzelę mu w głowę - warknął Carter. - Ty nic nie widziałeś.
- Nie, znaczy tak jest, panie kapitanie - żołądek Washingtona skurczył się
niebezpiecznie.
- Jeśli jeszcze żyje - dodał Carter - to już niedługo.
I tak by się stało. Kapitan miał zamiar strzelić, lecz w tej samej chwili Pham zerwał
się na równe nogi i próbował uciekać. Carter rzucił się za nim w pogoń nie zważając na ciała,
potykając się o nie i ślizgając we krwi. Washington nie patrzył. Odwrócił się i zwrócił
zawartość żołądka.
Carter dopadł Phama, jak ten próbował wydostać się z rowu. Złapał go za nogi i
ściągnął z powrotem w dół. Major kopał zawzięcie trafiając kapitana piętą w brzuch. Carter
potknął się, ale nie stracił równowagi. Skoczył do przodu, chwycił Phama za gardło i obaj
spadli na zwłoki ochlapując się wzajemnie krwią. Na mundurze Phama nic nie było widać,
zaś Carterowi nie zależało, chciał za wszelką cenę zdobyć jeńca.
Pham chciał odczołgać się dalej, lecz kapitan nie rozluzniał uchwytu. W pewnej
chwili jednak dłoń ześliznęła mu się po wilgotnym mundurze Phama. W mgnieniu oka Pham
wyskoczył z rowu i zaczął uciekać.
Nim przebiegł pięć metrów, tuż przed nim rozpruła ziemię seria z karabinu.
- Stać, nie ruszać się! - krzyknął Washington, który tymczasem wyciągnął z rowu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl