[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przez cały ten czas, dniami i nocami paliłem własnoręcznie wykonane przez siebie
świece. Napełniałem nasze pokoje Jego światłem, naszymi modłami. Ludzie
krzyczeli przed moim sklepem, żebym otworzył drzwi i sprzedał im świece, a żona i
dzieci wymiotowali krwią na moich rękach.
 Noble, nic wtedy nie mogłeś zrobić. Nikt jeszcze nie wiedział, że komary
przenoszą wirusa żółtej febry, a tym bardziej, jak go powstrzymać, żeby się nie
rozprzestrzeniał.
 Mnie też pogryzły. Całe ręce i szyję miałem w bąblach.
 Nikt nie wiedział, dlaczego jedni ludzie chorują, a inni nie.
 Ale dlaczego oszczędzono mi widoku ich cierpienia? Tak bardzo zawierzyłem
Panu Jezusowi i Matce Boskiej. Wykazałem tyle wiary. Zresztą nie ja jeden. %7łona i
dzieci też się modlili. Ufali Panu.  Aypnął na mnie okiem.  I straciłem wszystkich,
żonę i czworo dzieci. Co wieczór Pan Bóg zabierał jedno z nich. Jak gdyby
zakończywszy ich żywot, uznał, że chce przedłużyć moje cierpienie.
 Bardzo ci współczuję.
Wyciągnął rękę w stronę zamkniętego wejścia do grobowca, ale go nie dotknął.
 Rzadko chorowałem. W życiu nie byłem ranny. Umarłem we śnie. Można by
rzec w spokoju. Aczkolwiek nigdy go nie zaznałem. Co za brzemię... pragnienie
wiary równie silne jak pragnienie, by ją porzucić. Modliłem się, żeby mi je zdjęto,
lecz nadal musiałem je dzwigać.  Spojrzał w moją stronę. Kiedy mnie wezwano, nie
chciałem przejść przez bramę. Nie usłuchałem. Czemu zaszczycać ojca, który nie
ulży swojemu dziecku w cierpieniu? Z chwilą gdy odmówiłem, zrozumiałem, jak
srodze się myliłem. Bynajmniej nie wszystko, co mi mówiono, było świętą prawdą.
Uśmiechnął się gorzko.
 Noble, po co wracasz w pobliże własnych szczątków?
 Bolesna tęsknota za ciałem uśmierza ból mojej duszy.
 Po co się więc modlisz, skoro nie żywisz nadziei na wysłuchanie modłów?
 Masz szczęście, że nigdy nie byłaś wierząca. Sam wolałbym nie być.
*
Minęło ponad dziesięć lat od mojej ostatniej wizyty u Simona Beekera. Lata
pięćdziesiąte przeszły do historii. Był rok 1962.
Kroczył chodnikiem z głową nieruchomą na długiej szyi. Z daleka poznałam go
po sylwetce, bo szedł wyprostowany, jak gdyby miał o kręg lub dwa więcej od
innych. Dopiero potem ujrzałam jego dumną inteligentną twarz, w której dominował
nos po babce i karaibskie oczy ojca.
Po drodze kłaniał się głęboko sąsiadom. W prawej ręce niósł ciężką teczkę, lecz
nie przeginał się, żeby zrównoważyć ten ciężar. Lewą ręką wymachiwał z wojskową
precyzją. W jesiennym porannym słońcu przy każdym wymachu do góry błyskała mu
obrączka. W krótko przystrzyżonych włosach migotały pasemka siwizny. Ubrany był
w granatowy garnitur na miarę, białą koszulę i pomarańczowy krawat w
geometryczne wzory. Miał czterdzieści sześć lat, ale wyglądał o dziesięć młodziej.
Na dziedzińcu liceum ogólnokształcącego panował spokój, uczniowie jeszcze się
nie zeszli. Simon wszedł do ceglanego budynku i kroczył jasnym korytarzem,
pogwizdując. Napił się wody z automatu, przejrzał w przeszklonych drzwiach,
sprawdził godzinę na zegarku.
W klasie postawił teczkę na biurku i wyciągnął plik papierów. Egzaminy  już
ocenione. Zaczął wypisywać na tablicy listę nazwisk uczestników wojny secesyjnej.
Zciany były zawieszone plakatami przedstawiającymi drzewa genealogiczne.
Niektóre sięgały zaledwie dwóch pokoleń wstecz, inne przedstawiały tylko imiona na
niższych gałęziach, w wielu widniały puste miejsca na daty lub znaki zapytania.
Simon też przygotował swoje drzewo. Umieścił na nim rodziców, dziadków, ciotki,
wujów, kuzynów, rodzeństwo przyrodnie, żonę i troje dzieci.
Na tylnej ścianie wisiała przyśrubowana duża drewniana tablica z eleganckim
napisem: Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani sana jej powtarzanie. George
Santayana, 1863  1952.
Simon otrzepał ręce. Wyjął z teczki wyświechtany podręcznik. Liternictwo na
okładce było staroświeckie, krój czcionki z lat wielkiego kryzysu, kiedy
wytłuszczone, kształtne litery wyrażały nowoczesność. Druga książka, jego
ukochana, była znacznie starsza. Otworzył ją i przewrócił powoli kilka pierwszych
stron  z notą o prawach autorskich, kartę tytułową, dedykację. Pierwsze wydanie
%7łycia Fredericka Douglassa. Simonowi Beekerowi serdecznie, Andrew O Connell.
Simon uśmiechnął się do siebie.
Chwilę po dzwonku młodzi ludzie zaczęli wypełniać salę.
 Dzień dobry, panie profesorze  witali się, kładąc arkusze zadań domowych na
brzegu biurka.
 Dzień dobry  odpowiadał. Patrzył, jak zajmują miejsca. Sądząc z miny, miał
im coś ważnego do zakomunikowania.
*
Minęło siedem tygodni, odkąd jedno odezwało się całym zdaniem do drugiego.
%7ładne nie próbowało znalezć w sobie pokory, odwagi ani składać obietnic poprawy.
Bardziej od separacji fizycznej przedłużające się milczenie niosło grozbę, że rozdzieli
ich na zawsze.
W sobotę Scott wrócił około południa do pustego domu. Wszedł z uśmiechem
pod prysznic. Silny słony odór jego ciała przesłaniał nienależący do niego imbirowy
zapach. Przyniósł go już kiedyś do domu. Jego uwagę zwróciła jakaś osoba z grupy
biegaczy. Zmieniła się natomiast intensywność tego zapachu. Nie była to już
przelotna myśl, a swoją siłą zapowiadała niebezpieczeństwo. Widocznie Scott nie
przekroczył jeszcze granicy.
Zdejmując strój do biegania, gwizdał marsz wojskowy, czego nie robił od wielu
tygodni. Kiedy woda trysnęła mu na plecy, zagwizdał kolejną melodię. Krople
przelatywały energicznie za zasłonę. Namydlony, stał chwilę bez ruchu pod
prysznicem. Przewróciła się stojąca na brzegu wanny otwarta butelka szamponu.
Cholera, mruknął, zakręcił wodę i próbował ratować to, co nie spłynęło do rur.
Przerwał, powąchał butelkę. Rozpoznał znajomą migdałową woń, chociaż to nie był
jego stały szampon. Woń należała do Amy, chociaż jej kosmetyki stały w drugiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl