[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dopędzić go nie mogłem, bo już i zmęczony byłem... więc kiedy do chaty naszej wszedłem, pan
Benedykt i stryj z sobą rozmawiali, a tego, co mówili, nie słyszałem. Jedno tylko to posłyszałem, że pan
Benedykt zapytał się: "A Dominik?" Stryj zaś znak taki około rąk i nóg zrobił, jakby je czym wiązał, i
stał ciągle plecami do ściany przyparty, z jedną ręką bezwładną, a drugą sobie po uczernionej twarzy
jakby w nieprzytomności wodząc. Nogi pod nim trzęsły się i z włosów jeszcze po kropelce, po kropelce
woda ściekała. Pan Benedykt nie zapłakał i nic nie powiedział, tylko do okna poszedł i w nocne
ciemności patrząc kilka razy takim głosem, jak człowiek w momencie konania będący, imienia boskiego
wezwał...
- Dziwne, straszne historie! - szepnęła Justyna.
Jan, jakby obecność jej w tej chwili sobie przypominając nagle zwrócił się ku niej i długo patrzył na
kilka łez, które jedna za drugą, cicho i powoli, spod rzęs spuszczonych staczały się na jej policzki. Przed
siebie potem spojrzał i żywym ruchem ramienia jej dotknął:
- Niech pani stanie i popatrzy!
Stanęła i w tej chwili dopiero spostrzegła, że znajduje się w głębi boru. W tej chwili też po raz pierwszy
do słuchu jej dostał się ogromny gwar ptastwa, który od początku lasu rósł, wzbierał, a tu wybuchał
niepodobnym do rozplątania chaosem dzwięków. Zarazem ogarnęły ją mocne wonie smoły, jałowcu,
cząbrów, zmieszane z tym wilgotnym i cmentarze przywodzącym na pamięć zapachem, który wydaje z
siebie wiecznym cieniem osłonięta, białą pleśnią kwitnąca ziemia.
- Niech pani przed siebie patrzy - powtórzył Jan.
To, co jej ukazywał, było rozległą polaną czy łąką leśną, objętą regularnym i ściśle zamkniętym kołem
falistych wzgórzystości, po których pięły się i spływały coraz gęściej tłoczące się i plączące z sobą stare
sosny, jodły i młode zarośla. Miejscami szerokie, aż do ziemi opuszczające się gałęzie jodeł i bujające
dokoła nich, mnóstwem sęków zjeżone i girlandami szorstkich widłaków oplątane, młode zarośla
jodłowe tworzyły długie ściany i grube kolumny zieloności tak ciemnej, że prawie czarnej. Gdzie indziej
sosny wysmukłe, proste, gładkie, u szczytów swych dopiero korony gałęzi rozpościerające, podnosiły
się znad kobierca w przedziwne wachlarze paproci i przedziwniejsze puchy mchów różnobarwnych
wyhaftowanego. Te paprociowe liście, strzępiaste, wzajem na sobie spoczywające, lekkie, choć
ogromne, wszystkimi odcieniami zieloności umalowane, i te wyglądające spod nich lub całkiem je
zastępujące mchy seledynowe, brunatne, siwe, z niepojętą delikatnością w miriady drobniuchnych
gałązek wyrzezbione, słały się daleko, jakby w nieskończoność, znikając pod gęstwinami i odrodzonym
morzem wypływając znowu na przezroczyste przestrzenie boru. Na przezroczystych przestrzeniach, w
rozległym półcieniu, po gładkich pniach sosen, po mchach i paprociach, w górze, u dołu, wszędzie,
biegały, goniły się, ślizgały, tu pożarem wybuchały, tam rozbijały się w roje iskier, smugi, potoki,
strzały światłości słonecznych. Wydawało się to świetną, zawrotną, w tajemnicy i milczeniu odbywającą
się grą jasnych i mrocznych geniuszów lasu.
Ale na otoczonej lasem polanie gier tych nie było. W górze zaokrąglał się nad nią błękit nieba
nieustannie przysłaniany sunącymi pod nim chmurami; w dole okrywała ją przyćmiona płachta
słonecznego blasku, przerywana długimi, nieruchomymi słupami cieniów od jodłowych gęstwin
padających. Wysłaniem jej była trawa niska i nierówna, którą z rzadka usiewały liliowe cząbry i
brunelki, białe krwawniki, drobne pączki dzięcieliny i gwiazdki nieśmiertelników. Brzegiem rosły i ku
środkowi wybiegały krzaki jadłowców twardymi jagodami niby czarną, połyskliwą rosą osypane albo
czerwonawą rdzawością tu i ówdzie od ciemnej zieleni na kształt krwistych plam odbijające. Z suchych,
kolczastych ich splotów wychylały się żółte kwiaty wilczej paszczy i wypełzały daleko po ziemi ciągnące
się girlandy mnóstwa odmian powoi, bluszczów i widłaków. Tu i ówdzie pod krzakami i śród niskiej
trawy czerwieniły się i żółciły grzyby najszczególniejszych kształtów lub woń stęchlizny z siebie wydając
bielała pleśń ziemi. W głębi, pod ciemną kolumną kilku splecionych z sobą jodeł, słupem padającego od
nich cienia okryty, wznosił się niewysoki pagórek, kształt podługowaty i łagodne stoki mający, niby wał,
niby kurhan, widocznie kiedyś rękami ludzkimi usypany i jak cała ta polana niską, w nierówne kępy
pogarbioną trawą obrosły. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl