[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przepierzenia i wyciągnął dłoń przez szparę.
- Przepraszam cię - powiedział ciepło. - Zdaje się, \e zachowałem się
niewłaściwie...
Student uścisnął dłoń ojca.
- Niewa\ne - wymamrotał. - Bóg ci odpuści.
Przy kranie na środku podwórka krzątała się z wiadrami Nanu-la, przywiędła stara
panna z długim nosem i rozpuszczonymi do pasa włosami.
- Ofelia, gena manaster! - wyrecytował ojciec.
Cytat po ormiańsku wywołał salwę śmiechu w amfiteatrze podwórkowych balkonów.
Od
tej chwili wszyscy nazywali Nanulę Ofelią. Biedaczka z niczym nie kojarzyła tego
przezwiska, bo nie czytała Szekspira.
- W mojej nowej roli powinienem bez przerwy sypać sentencjami, jak
prowincjonalny kabotyn - powiedział ojciec do mamy. -Jak na wykształconego
wariata przystało... Szkoda, \e posługuję się tylko cytatami. Powinienem sam coś
mądrego wymyślić.
Objął matkę i poło\ył głowę na jej ramieniu. Zamknął oczy.
Ucieszyłam się, \e wszystko układa się dobrze i \e mo\e ojca nie będą ju\
nawiedzać te ataki. Czułam się szczęśliwa.
Nazajutrz rano ojciec poszedł do radiostacji i nie pokazał się w domu przez
kilka dni. Gdy wreszcie przyszedł, wywołał awanturę za bałagan w naszej norze,
rzucił się na łó\ko, nakrył głowę poduszką i zasnął. Zauwa\yłam, \e cały czas
porusza palcami nóg.
Coraz więcej czasu spędzał w radiostacji. Niby to kontrolował pracę techników.
Wkrótce przydzielono mu mieszkanko z oknami wychodzącymi na druty kolczaste.
Niezle się tam czuł. Niekiedy ściągał nas z bratem do siebie. Mama nie znosiła
widoku drutów, zostawała w domu.
Bez ojca zrobiło się pusto w naszym pokoiku, a był to pokoik niezbyt wygodny dla
kilkuosobowej rodziny: łó\ko, stół, na którym zawsze panował nieopisany bałagan,
półki we wnęce i nocny stolik. W miejsce roztrzaskanej przez ojca nogi
podło\yliśmy piramidkę ksią\ek. Sprzątać mama nigdy nie potrafiła. Zresztą cały
wolny czas spędzała nad ksią\ką. Je\eli nie zasiadała do kart. Grała z pasją,
jak prawdziwa hazardzistka, i wszystkich ogrywała. Niestety, stawki były
symboliczne. Wydawało się, \e w ogóle nie myśli o ojcu i nie odczuwa jego braku.
- Mariko - pytała sąsiadka - jak ty mo\esz \yć w takim bałaganie? Trzeba by
posprzątać.
Mama podnosiła oczy znad ksią\ki, omiatała nieprzytomnym spojrzeniem pokój,
wreszcie wzdychała jak dziecko.
- Trzeba by! - stwierdzała \ałośnie. - Ale jak?!
Czasami przyje\d\ała ze wsi stara niańka mamy. Siadała cię\ko, rozglądała się ze
zgrozą dokoła, załamywała ręce i wybuchała płaczem.
- Biedna ty, biedna, moja mała Mariko! Na co ci przyszło! Całe szczęście, \e
twoja matka nie \yje, umarłaby z rozpaczy!
I otarłszy łzy, zabierała się do sprzątania. Wynosiła kubły śmieci i szorowała
wszystko wodą i mydłem, je\eli miała mydło. Coś jakby się rozjaśniało w naszym
\yciu. Przywoziła po parę garści mąki, pajdy wiejskiego chleba i trochę owczego
sera. Wydawała przyjęcie. Ze łzą w oku wspominała te wspaniałe czasy, kiedy na
wsi nie było kołchozu, a wyzyskiwała ich nasza babcia.
- To była anielska wyzyskiwaczka! - wołała, wznosząc ręce do góry. - Niech Bóg
da jej wieczne \ycie w raju!
I zaczynała snuć długie opowieści, jak to babcia wróciła z zagranicy z dyplomem
lekarza i z córeczką Mariką, moją mamą, i trafiła na epidemię cholery.
- Kazała nam wszystko przegotowywać! Zdrowym nie pozwalała jeść zimnego, a
chorych zawijała w gorące prześcieradła, kazała huśtać, nacierać i masować... I
wyleczyła mojego Sylwestra! -Wznosiła znowu oczy do nieba. - Ilu ludzi uratowała!
I nikomu niczego nie skąpiła! Zrywaliśmy z jej drzew tyle owoców, ile dusza
zapragnęła!
- Więc i tam panował bałagan? - zapytałam z dezaprobatą. Staruszka a\ się
zakrztusiła.
- Dziecko! Jak oni ci zamącili w głowie! Wysprzątawszy, co mogła, wracała na
wieś, a stosy śmieci, nie
wiadomo jakim cudem, znowu rosły w naszym pokoju.
Człowiek - to najsilniejszy wielbłąd
Któregoś roku udało się ciotce Ninie wśliznąć do ekipy filmowej w charakterze
asystentki re\ysera. Zatrudniła więc słu\ącą Marusię. Marusia przyjechała z
Rostowa. Mówiono jej, \e w Gruzji figi i mandarynki rosną na ulicach i ka\dy
mo\e je zrywać, a stosy pomarańczy gniją pod płotami. Rzeczywistość ją
rozczarowała, ale ju\ nie chciała wracać do Rostowa.
Ciotka Nina nie bardzo wiedziała, jak nauczyć Marusię porządku. Poniewa\
wyje\d\ając z ekipą w plener, nie mogła w^ ze so_ bą syna, poprosiła mamę, \eby
doglądała Marusi. Oczy\vjgcje ma_ ma te\ nie umiała nauczyć Marusi porządku,
próbowała wj c za_ interesować ją literaturą, ale Marusia okazała się wyjątko^,0
opor. na wobec słowa drukowanego. Odkładała z niesmakiem ?^??? zasiadała przy
oknie i opierając głowę na rękach, godzitlami pa^ trzyła w dal. Na pytanie matki,
dlaczego nic nie robi, odpowja(ja. ła ze smutkiem:
- Umienia mielancholja.
śeby wyleczyć Marusię z melancholii, hołdując zasadzie, \e najwa\niejszym dobrem
jest człowiek, mama nauczyła ją grać w karty. Marusia nie została mistrzem, ale
grę polubiła.
Mój kuzyn i ja, uwolnieni od opieki mamy i Marusi, wyciągnęliśmy ksią\kę
telefoniczną. Wujkowi Dawidowi właśnie zało\ono telefon, pierwszy telefon, który
widzieliśmy z bliska. Było ich w Tbilisi mało, więc i ksią\ka była bardzo cienka.
Szybko dotarliśmy do litery  ?" ? zaraz natrafiliśmy na nazwisko: Beria...
Aawrientij Pawłowicz. Nie zastanawiając się długo, dlaczego taka osoba figuruje
w zwykłej ksią\ce telefonicznej, postanowiliśmy z nim porozmawiać. Nakręciliśmy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl