[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zapytała chorążyna spokojniej:
 Cóż to jest? powiedz pan.
 Na cóż pani chcesz  odpowiedział pan Kasper  abym ją martwił szczegółami,
których jeszcze nie jestem pewny? Obowiązałem się honorem, że pani powiem prawdę, i powiem,
gdy nabędę zupełnego przekonania. On jedzie do Berdyczowa i my z marszałkiem jedziemy także.
Miejsce to i czas, i kompania niebezpieczne dla takiego człowieka, jak pan August. Jeżeli są jakie
złe chęci, jakie dawne nałogi, jakie zdrożne zamiary, to wyjdą tam z głębi serca, jak myszki z norek
do sadła, które jarmark onufrejski rozrzuci na każdym miejscu, a ja wprawny kot będę tuż, i bądz
pani pewna, że je złapię. Tak uradziliśmy z marszałkiem. Pani tymczasem uspokój swoje
macierzyńskie trwogi, nie mów nic chorążemu, który by wszystko zepsuł, i przygotowuj zwolna
pannę Klarę.
 Ach! nieszczęśliwe dziecię!  zawołała chorążyna  ona go tak kocha!
 Właśnie też dlatego należy oszczędzać jej serce  rzekł pan Kasper  i przysposabiać
powoli do ostrych kolców tej łodygi, na której wisi kwiat szczęścia. Jej rączka śmiała, bo
niedoświadczona. Wszakże nie bój się pani. Choć się trochę zakrwawi, to i się zagoi, a może też...
 Tu pan Kasper zatrzymał się.
 Co może też?  zapytała pani chorążyna.
 Oto list od marszałka  rzekł pan Kasper z dziwnym wyrazem twarzy.
 Czy ja pana zrozumiałam?  rzekła chorążyna, patrząc mu w oczy i biorąc list z jego
ręki.
 Być bardzo może  odpowiedział.
 Ach! dałby to Bóg!  odpowiedziała składając ręce.
 Bó g, Bóg, dobra pani! Bez Boga nic się nie dzieje na tym świecie  rzekł i powstał, nie
chcąc jej przeszkadzać.
Chorążyna przebiegłszy list, rzekła:
 Prawie to samo pisze, coś pan mówił, i zaleca, abym postąpiła według twojej rady. Ale
cóż to? tu jest list i do pana.
I oddała zapieczętowany list pod adresem pana Kaspra. Wziął go trochę zdziwiony i bojąc
się, aby list nie zawierał czegoś, czego by nie mógł powiedzieć, dodał:
 Musiał coś zapomnieć marszałek i zapewne mi przypomina. A, domyślam się, nie
powiedział mi, gdzie go mam szukać w Berdyczowie.
Potem odszedł na bok, odwrócił się prawie do ściany i rozpieczętował. Na wierzchu był
weksel w tych słowach:
 Wypłaci Aron, na mój rachunek, do rąk pana Kaspra Barskiego cztery tysiące sześćset
osiemdziesiąt rubli srebrnych za ukazaniem tego wekslu.
Potem data i podpis. Dalej był list tak brzmiący:
 Upoważniam pana do użycia tego wekslu w takim zdarzeniu, gdyby pan Molicki nie
opamiętał się i pieniędzy waszych w czasie jarmarku wam nie oddał. Wszakże proszę nie sądzić, że
je panu chcę ofiarować. Owszem, żądam, abyś mi je oddał przy pierwszej możności. Mogę tylko
pana upewnić, że będę kredytorem cierpliwszym niż podsędek.
%7łyczliwy sługa, Henryk Zabrzeziński.
Potrzebował całej mocy charakteru pan Kasper, aby ukryć głębokie wzruszenie, którym go
te proste słowa przejęły. Po chwili dopiero obrócił się do chorążyny, która czekała niespokojna, i
powiedział:
 Zgadłem, że nie ma nic szczególnego.
Pokiwała głową chorążyna, położyła ręce na sercu i rzekła z rezygnacją:
 Niech się dzieje wola boża!
 Dobrze, dobrze, kochana pani!  dodał pan Kasper, utwierdzając ją w tym przekonaniu;
ucałował jej rękę i poszli do salonu.
Chorążego nie było w domu. Pan Kasper coraz weselszy i złośliwszy, mówił wiele i
żartował sobie z biednego pana Pawła, który odgryzał się, jak mógł. Chorążyna udawała spokojną,
ale serce panny Klary coś przeczuwało. Gdy matka wychodziła z panem Kasprem z gabinetu,
rzuciła na nich okiem bystro, przenikliwie, i mocno pobladła; a potem, - wziąwszy do rąk robotę,
siedziała cały wieczór z nachyloną głową i nie wymówiła ani jednego słowa.
XIX
Przejdzmy teraz do Berdyczowa, do tego ogniska żydowskiej elipsy polskiej, której drugie
ognisko jest w Brodach.
Już na równinach od Podola i Ukrainy bielały ogromne trzody bydła, a wśród tej masy
rogatej czerniały tu i ówdzie baranie czapki, zasmarowane dziegciem koszule i brudne twarze
zgońszczyków. Tam także, jak pułkownicy przed piechotą, uwijali się szlachta i różni spekulanci na
koniach; podjeżdżały to stąd, to zowąd, bryczki, wózki, a nawet i kocze, w których siedzieli %7łydzi,
szlachta i panowie. W innym miejscu beczała armia owiec hiszpańskich, saskich i mieszanych
polskich. Z tym głosem przerazliwym, głupim i przechodzącym po kudłatych szeregach jak
plutonowy ogień, mieszały się krzyki właścicieli, łajania pastuchów, szczekanie psów i harkotanie
%7łydów, którzy jak powietrze obejmowali wszystko i byli wszędzie.
Bliżej miasta w zagrodach stały tabuny tatarskich kom. Wśród nich i wokoło uwijali się
wierzchem Tatarowie, tłukli się na twardych siodłach %7łydzi w trzewikach i w pończochach
przedziurawionych na pięcie i hercowali panicze w czamarkach, z wąsami, z brodami, a często z
gołą twarzą i kieszenią, ale każdy z batożkiem w ręku, z uśmiechem na ustach, z okiem zapalonym
równą chęcią posiadania i padającym kolejno to na szkapę, którą produkowano, to na jaką panią,
która w eleganckim koczyku produkowała się tam sama.
We środku w zagrodzie uwijał się arkan, który zarzucono na szyję biednemu koniowi, a we
wrotach zagrody stali kupujący: szlachta, %7łydzi i panowie i śród harkotania i gwaru, śród klaskania
batożkami, śród krzyku Tatarów prot! prot! podnosiły się huczne śmiechy ekonomów, często [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl