[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to z przerażeniem, tymczasem Doug zapalił lampkę, pod-
niósł łóżeczko i odsunął je ostrożnie, by wydostać wy-
straszonego malca.
Chelsea oczywiście również zdążyła się już obudzić
i płakała teraz nie mniej głośno niż braciszek. Liz pode-
szła więc, żeby wziąć ją na ręce. Tuliła ją i kołysała,
przyglądając się z niepokojem, jak Doug sprawdza, czy
Charlie nie zrobił sobie krzywdy.
- Chyba nic mu nie jest, poza lekkim skaleczeniem
- powiedział wreszcie, biorąc od Liz chusteczkę i przy-
kładając do zranionego ucha dziecka. Charlie darł się
wniebogłosy na dowód, że jeszcze żyje. Trochę to ją po-
cieszyło.
S
R
- Przyjrzałeś się temu skaleczeniu? Myślisz, że trzeba
je zszyć? Och, Boże! Mam nadzieję, że nie trzeba będzie
zakładać szwów.
Doug odsunął zakrwawioną chusteczkę, spojrzał na
ranę i jęknął.
- Niestety, Liz. Może jeden lub dwa. Biedny dzieciak!
Poczekaj, Chip zostawił gdzieś wskazówki, co robić, gdy-
by któreś z dzieci potrzebowało lekarza.
Nie musiał jej tego mówić. Liz już od jakiegoś czasu
przeglądała instrukcje od Candie.
- Mam! - wykrzyknęła wreszcie, biegnąc do drzwi.
- Jedziemy! Zaraz, muszę się przebrać! Pół minuty...
Doug pobiegł za nią do pokoju. Chłopczyk, którego
niósł na rękach, nie płakał już, lecz wciąż próbował ode-
rwać sobie chusteczkę od ucha.
- Jesteś pewna, że chcesz jechać z nami? - zapytał.
- Charlie i tak musi siedzieć w swoim foteliku.
Liz ułożyła Chelsea na łóżku i zaczęła zakładać ten
sam strój, który miała na sobie w wesołym miasteczku.
- A kto przytrzyma chusteczkę? Nie, Doug. Ja i Chel-
sea jedziemy z wami.
Po pięciu minutach byli już za drzwiami.
- Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało
im się to wszystko przetrwać? - westchnął Doug, uru-
chamiając silnik.
S
R
ROZDZIAA PITY
Piątek - na wszystko przyjdzie pora.
 Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało
im się to wszystko przetrwać?". Doug przypomniał sobie
swoje słowa, które wypowiedział poprzedniego dnia, kie-
dy to obładowani torbami pędzili z dwójką blizniąt do
szpitala. Miał cichą nadzieję, że Liz nie dosłyszała tej
nie przemyślanej uwagi. Może nie? Była przecież tak sku-
piona na Charliem i jego cierpieniu...
Uśmiechnął się na wspomnienie wczorajszych wyda-
rzeń. Liz wkroczyła do szpitala energicznym krokiem
i tonem nie znoszącym sprzeciwu zażądała lekarza. I słu-
sznie, bo niemal natychmiast się nimi zajęto.
Gdy zaś okazało się, że Charliemu trzeba założyć aż
trzy szwy, wcale nie straciła głowy, tylko sprawnie wy-
pełniła wszystkie wymagane dokumenty, po czym usiadła
na kozetce, tuląc chłopczyka w ramionach. Trzymała go
też podczas znieczulania i pózniej w czasie zabiegu.
Nie wahała się. Nie straciła zimnej krwi. Nie płakała
ani nie prosiła Douga, żeby to on został z Charliem. Była
niczym lwica, chroniąca swoje małe.
Do domu wrócili pózno - około drugiej w nocy. Uło-
żyli bliznięta w łóżeczkach, poczekali, aż zasną, a potem
S
R
z ulgą opadli na kanapę w dużym pokoju. Dopiero wtedy
Liz puściły nerwy.
- Biedne maleństwo - powiedziała głosem nabrzmia-
łym łzami. - Był taki przerażony!
- Nic podobnego. Twoja bliskość dodała mu odwagi
- pocieszył ją Doug i objął ramieniem. - Czuł, że cały
czas jesteś z nim. Byłaś wspaniała.
Liz pociągnęła nosem i oparła głowę o jego pierś.
- Nie. To ty byłeś wspaniały. Bliznięta są takie słod-
kie, takie kochane. Naprawdę bardzo je polubiłam i zdą-
żyłam się do nich przywiązać. To dlatego byłam taka
przerażona. A poza tym czuję się za nie podwójnie od-
powiedzialna, to w końcu dzieci przyjaciół, a nie nasze
własne.
- Ze mną jest podobnie - zapewnił Doug. - Bliznięta
to podwójny kłopot i podwójna troska. Ale też podwójna
radość, przyznaj.
- Uhm - mruknęła Liz. - Dużo miłości. Dużo...
dużo...
Była tak zmęczona, że oczy same jej się zamykały.
Przytulona do niego, zupełnie jak któreś z blizniąt, to
budziła się, rozmawiała z nim, to znów usypiała. Wre-
szcie wsunął rękę pod jej plecy, drugą pod kolana i za-
niósł Liz do łóżka. Poruszyła się, zamruczała, zakopała
głębiej w pościel, a potem słyszał już tylko jej równy
oddech. Usnęła.
Tak, miniony dzień i miniona noc były pełne wrażeń.
Czy jednak Liz rzeczywiście nie zwróciła uwagi na jego
niefortunne słowa?  Jak udało im się to wszystko prze-
trwać?" Czy musiał to powiedzieć? Zabrzmiało to tak,
S
R
jakby opieka nad dziećmi była dla niego niczym krzyż
pański, a przecież wcale tak nie myślał. Cholera, napra-
wdę nie chciał, żeby Liz tak to zinterpretowała, nie chciał
jej martwić. Zwłaszcza że z samego rana zerwała się na
nogi, gdy tylko Charlie zaczął popłakiwać, a potem mu-
siała pobiec do łazienki, gdzie spędziła, jak można się
domyślać, niezbyt przyjemne chwile.
- Chyba za bardzo się przejęłam - bąknęła, gdy wre-
szcie dołączyła do Douga w kuchni.
Wzięła od niego Charliego i podała małemu butelkę.
Chelsea okazała zrozumienie dla sytuacji i poradziła so-
bie sama.
Po posiłku przebrali dzieci, Doug przygotował wózek
i postanowił wyruszyć na mały spacer. Pchając przed so-
bą podwójną spacerówkę, zastanawiał się, kiedy wreszcie
Liz wyzna mu, że spodziewa się dziecka. Zeszłego wie-
czoru omal do tego nie doszło - przeszkodził jej wypadek
Charliego.
Mam już tego dosyć, myślał. Gdy tylko Chip i Can-
die zabiorą bliznięta, musimy porozmawiać i wreszcie
wszystko sobie wyjaśnić. Jeśli poczekamy jeszcze trochę,
to moje dziecko samo będzie mi mogło o sobie powie-
dzieć!
A może powinien wyznać jej, że wie o wszystkim?
Tak, powie jej. A żeby nie była zła i zawiedziona,
będzie ją musiał czymś udobruchać. Nie tylko udobru-
chać. Olśnić! Na cokolwiek się zdecyduje, musi to być
olśniewające i romantyczne!
- Dzieciaki, już mam! Pojedziemy na długi spacer
do samego centrum. Spodoba się wam, prawda?
S
R
Gdy zepchnął wózek z krawężnika, Chelsea zaczęła
chichotać. Postanowił wziąć ten chichot za zgodę i po-
szedł w kierunku wozu Liz. Całe szczęście, że wciąż miał
kluczyki do jej samochodu.
Cholera, jak im to powiedzieć?
 Cześć, Chip! Cześć, Candie! Siadajcie i mówcie, jak
minęła podróż."
Liz potrząsnęła głową z niezadowoleniem. Nie, to
brzmiało zbyt beztrosko.
 Candie? Chip? Czyżby samolot wystartował wcześ-
niej? Nie spodziewaliśmy się was tak szybko! Dzieci śpią.
Przyjedzcie po nie pózniej."
Nie, tak też niedobrze. Na pewno zechcą je zobaczyć.
 Witajcie, kochani! Wyglądacie na wykończonych.
Wchodzcie, siadajcie, czy mówiłam wam już, że Doug
zniknął gdzieś wraz z waszymi blizniętami? Nie?"
Tak, to byłoby najbliższe prawdy, ale...
Liz westchnęła. Zegar z kukułką wybił właśnie go-
dzinę trzecią. Zgodnie z umową Chip i Candie powinni
pojawić się za godzinę, a tymczasem Doug ulotnił się,
zabierając ze sobą wózek z blizniętami. A jakby nie dość
było tego jednego nieszczęścia, na prawym uszku Char-
liego tkwił spory opatrunek. Jak ona wytłumaczy się
przed Candie? Zobowiązała się przecież dopilnować jej
dzieci.
Opadła bezsilnie na kanapę.
- Tylko spokojnie, bez paniki - zaczęła mówić do
siebie na głos. - Wiesz, że blizniaki są z Dougiem.
Wiesz, że nie ma wózka. Wiesz, że nie ma twojego sa-
S
R [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl