[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wywoływać zamieszanie, gdyby cokolwiek się nie udało
podczas kradzieży.
Ofiara była w ruchu, ale to nie martwiło Teddy'ego.
Zaplanował obrobienie jej "w locie", gdy będzie przechodzić
od jednego sklepu do drugiego - najtrudniejszą metodą.
- Dobra, idziemy - rzekł, a świeca ruszył obok niego.
Zadanie świecy polegało na skupieniu na sobie powszech-
nej uwagi, gdy Burkę już obrobi klienta - gdyby wszczęto
pogoń lub gdyby go złapał policjant.
Złodziej przysunął się do kobiety tak blisko, że czuł
zapach jej perfum. Podchodził z prawej strony, gdyż jedyna
kieszeń w jej stroju znajdowała się właśnie tutaj.
Przewieszony przez lewą rękę płaszcz służył mu za tyć.
Wyjątkowo podejrzliwą osobę mogło zdziwić, dlaczego w tak
ciepły dzień nosi ze sobą płaszcz. Wątpliwości te nie trwałyby
długo, ponieważ płaszcz wyglądał na nowy, jakby przed
chwilą został zakupiony w pobliskim sklepie. A był potrzebny
jedynie po to, żeby zasłonić ruch ręki, którą Teddy sięgnął do
spódnicy kobiety. Delikatnie pogładził materiał, aby spraw-
dzić, czy w kieszeni znajdują się pieniądze. Palce wyczuły
kształt sakiewki. Wziął głęboki oddech, modląc się, aby
monety nie zadzwięczały, i wyjął ją z kieszeni.
Natychmiast odsunął się od ofiary, przerzucając płaszcz
na drugą rękę i równocześnie przekazując łup świecy, który
błyskawicznie zniknął w tłumie. Obaj blokierzy oddalili się
48
w różne strony. Tylko Teddy Burkę, już czysty, szedł dalej
Strandem, aż w końcu zatrzymał się przed wystawą sklepu
z ciętym szkłem i kryształowymi karafkami importowanymi
z Francji.
Wysoki dżentelmen z rudą brodą podziwiał naczynia na
wystawie. Nie spoglądając nawet na Teddy'ego rzekł:
- Niezła robota.
Kieszonkowiec podniósł brwi, zdziwiony.
Dżentelmen był zbyt dobrze ubrany, żeby być policjantem
w cywilu, a tym bardziej kapusiem.
 Mówi pan do mnie, sir? - zapytał ostrożnie Teddy.
 Tak. Powiedziałem, że to była ładna robota. Niezle
sobie radzisz z haczykiem.
Burkę poczuł się głęboko urażony. Drucianym haczykiem
posługiwali się podrzędni kieszonkowcy, aby wyciągnąć
pieniądze, jeśli ich palce były za mało sprawne do takiej
roboty.
 Proszę wybaczyć, sir. Nie wiem, o co panu chodzi.
 Sądzę, że dobrze wiesz - rzekł mężczyzna. - Przej-
dziemy się?
Doliniarz wzruszył ramionami i zrównał się z nieznajo-
mym. Był przecież czysty. Nie miał się czego obawiać.
- Aadny dzień - zagaił.
Dżentelmen nie odpowiedział. Szli przez jakiś czas w mil-
czeniu.
- Czy sądzisz, że mógłbyś być dobrym partaczem? -
zapytał wreszcie mężczyzna.
- Co ma pan na myśli?
- To, czy możesz napędzić strachu klientowi i nic nie
gwizdnąć?
 Specjalnie? - Teddy zaśmiał się. - Mogę pana
zapewnić, że to i tak zdarza się dosyć często.
- Dostaniesz pięć funtów, jeśli sprawdzisz się jako
partacz.
Oczy kieszonkowca zwęziły się. Roiło się od przestępców,
którzy często zatrudniali bezmyślnych wspólników, prze-
49
znaczonych do wystawienia w zaplanowanej robocie. Teddy
Burkę nie był taki głupi.
 Pięć funtów to niewiele.
 Dziesięć - rzucił mężczyzna znudzonym głosem.
 Muszę myśleć o swoich chłopakach.
 Nie, zrobisz to sam.
 Więc jaka to robota? - zapytał kieszonkowiec.
 Mnóstwo zamieszania i lekkie dotknięcie: takie żeby
ofiara, zaniepokojona, pomacała się po kieszeniach.
 I chce pan, żebym nic mu nie gwizdnął?
 Zupełnie nic.
 Kim jest więc ofiara?
 Dżentelmen o nazwisku Trent. Spartaczysz robotę
przed jego biurem.
 Gdzie jest to biuro?
- Bank Huddleston & Bradford.
Teddy Burkę zagwizdał.
 Westminster. Gorąca okolica. Jest tam tyle glin, że
można by z nich utworzyć całą cholerną armię.
 Ale ty będziesz czysty. Masz go tylko postraszyć.
Kieszonkowiec szedł w milczeniu przez kilka chwil, roz-
glądając się, wciągając głęboko powietrze i rozmyślając nad
propozycją.
 Kiedy?
 Jutro rano. Punktualnie o ósmej.
 W porządku.
Rudobrody dżentelmen wręczył mu banknot pięciofun-
towy i powiedział, że resztę dostanie po wykonaniu roboty.
 O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał Burkę.
 To sprawa osobista - odrzekł mężczyzna i zniknął
w tłumie.
ROZDZIAA 8
HOLY LAND
Między rokiem 1801 a 1851 Londyn powiększył swój
obszar trzykrotnie, liczba jego mieszkańców zaś osiągnęła dwa
i pół miliona. Było to zdecydowanie największe miasto na
świecie i każdego przybysza zadziwiało swymi rozmiarami.
Nathanelowi Hawthorne na jego widok odebrało mowę.
Henry James był zafascynowany i zatrwożony jego "przeraża-
jącym zaludnieniem**, a Dostojewski stwierdził, iż jest "tak
niezmierzony jak ocean... biblijny obraz, proroctwo z Apokali-
psy, które spełniło się na naszych oczach".
A jednak Londyn wciąż jeszcze się rozrastał. W połowie
wieku jednocześnie budowano cztery tysiące mieszkań, a mias-
to dosłownie eksplodowało na zewnątrz. Ta ekspansja została
nazwana "ucieczką na przedmieścia". Przyległe tereny, które
zanim nastał dziewiętnasty wiek były wioskami - Marylebo-
ne, Islington, Camden Town, St John*s Wood czy Bethnal
Green - zostały zabudowane i zasiedlone przez nowobogacką
klasę średnią wynoszącą się z centrum miasta w poszukiwaniu
miejsca, gdzie hałas dokuczał mniej, powietrze było czystsze,
zaś atmosfera na ogół przyjemniejsza i bardziej "prowinc-
jonalna**.
Oczywiście niektóre starsze dzielnice Londynu wyróż-
51 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl