[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drogi zegarek! I kiedyż on zginął, przecie siostra ze szwagrem wczoraj u mnie
byli, wieczorem! I szwagier go miał! Wywiadowca szybko oprzytomniał. - A, nie -
powiedział uspokajająco. - Nie zegarek zginął, tylko ten facet. - A! I pan go
szuka? - No właśnie, szukam. I co się z nim potem stało, jak się tu tak kręcił?
Kioskarka cofnęła głowę do wnętrza i usiadła wygodniej. - Co to za życie takie,
człowiek ginie i nic - westchnęła jakby z wyrzutem, nie wiadomo pod czyim
adresem. - No, doczekał się. - Na co? - A przyjechał taki jeden samochodem,
takim wiśniowym, i razem wsiedli i pojechali. - Tego, co przyjechał, pani
widziała? Może go pani też pamięta? - Pamiętam, dlaczego nie? Wysiadł i kupił u
mnie papierosy. Piękny mężczyzna, młody, krew z mlekiem, taki całkiem w sobie,
widać, że nie żaden tam wypłosz, ubrany elegancko i ząb miał złoty. I pierścień
taki na palcu, też złoty i z kamieniem, od razu widać, że prawdziwy. Z dużym
kamieniem! - A on sam jaki był, ten co wysiadł? Blondyn, brunet, łysy? - Ale
gdzie tam łysy, daj nam Boże każdemu tyle włosów! Całkiem czarny, ondulację miał
piękną, kręconą, a na twarzy samo zdrowie, rumiany, aż przyjemnie popatrzeć. No
mówię panu, piękny mężczyzna! A moja córka to taką sobie świszczypałę znalazła,
blade to, chude, ni pies, ni wydra... W dalszej, nader przyjaznej konwersacji
wywiadowca uzyskał pozostałe szczegóły. Dowiedział się, że samochód był godzien
właściciela, równie piękny i lśniący, kamień w pierścieniu purpurowy, a złotych
zębów nie dawało się dostrzec więcej niż jeden, ale za to jeden błyskał na samym
froncie jamy ustnej. Wszystko razem niezbicie wskazywało na co najmniej
jednorazowy kontakt nieboszczyka z osobnikiem, którego odnalezienie nie powinno
sprawiać zbytnich trudności. Kontakt zaistniał krótko przed zbrodnią i mógł
okazać się ważny. Istotnie, skompletowana wiedza porucznika Gumowskiego i jego
podwładnych w rekordowo krótkim czasie pozwoliła stwierdzić, iż owym
zachwycająco pięknym mężczyzną jest niejaki Złoty Miecio, współpracujący ściśle,
acz niezbyt jawnie, z jednym z najpotężniejszych rekinów czarnego rynku. Rekin
mieszkał w kosztownej willi na Goszczyńskiego, posiadał rodzaj monopolu na
największe transakcje walutowe w kraju i nic mu nigdy nie można było udowodnić.
Niemniej major Fertner wiadomościami poczuł się w pewnym stopniu
usatysfakcjonowany. - A więc jednak wszystko się łączy! - rzekł z triumfem,
przekopawszy się przez gąszcz niepewnych informacji, plotek i domysłów, po czym
zwołał następną naradę produkcyjną. Jej uczestnicy, ci sami, co poprzednio, od
początku wmieszani w sprawę, chciwie czytali wszelkie raporty, byli więc
zorientowani w temacie na bieżąco. Na naradzie porucznik Pietrzak zrelacjonował
dociekania, prowadzone na bazie jego wcieleń i rezultaty okazały się
rewelacyjne. Szczegóły potrójnego przestępstwa stały się nagle jasne i major
doznał przypływu natchnienia. - Zatem, w porządku chronologicznym, musiało być
tak - zreasumował, bardzo zadowolony: - Ktoś zaczyna przemycać walutę. Być może
najpierw własną, potem własnej mu brakuje, więc zaczyna kraść. Okrada Rokosza,
okrada tego, jak mu tam, Lenarczyka, okrada jeszcze parę osób, które siedzą
cicho i my nic o tym nie wiemy. Następnie zaczyna okradać waluciarzy,
podstawiając im Dutkiewicza i wynajmując dwóch bandziorów. Zwracam wam uwagę, że
ma znakomite rozeznanie, celuje wyłącznie w rozmaitych kanciarzy, i idąc tylko
po jego śladach moglibyśmy dodatkowo zebrać całkiem niezły plon... - Też mi to
przyszło do głowy - mruknął porucznik Gumowski. - Waluciarzy cholera bierze -
ciągnął major. - Dutkiewicz im podpada. Również wynajmują dwóch bandziorów,
możliwe nawet, że tych samych, bo Dutkiewicz ich rozpoznał... - Mało
prawdopodobne - wtrącił kapitan Różewicz. - Raczej kogoś z obstawy. Obstawa
mogła wpaść mu w oko przy tych wszystkich transakcjach. - Możliwe. Tych dwóch
musimy znalezć za wszelką cenę. Notowanych sprawdziliśmy już prawie wszystkich,
niewielu zostało. Niezależnie od tego szukamy w branży. Mamy Złotego Miecia,
trzeba go będzie przycisnąć. Te jego odciski palców już w końcu masz czy nie?
Porucznik Gumowski westchnął ciężko. - Dziś odesłałem do laboratorium. Niedługo
będziemy mieli piękny komplet, bo moje chłopaki kradną na potęgę. - Co kradną? -
zainteresował się porucznik Wilczewski. - Przeważnie szklanki z lokali
gastronomicznych. Ze szklanek najłatwiej zdjąć. Polują na wszystkich waluciarzy,
których jeszcze nie mamy w ewidencji. Porucznik Wilczewski podejrzliwie spojrzał
na swoją szklankę z kawą. Porucznik Gumowski zauważył spojrzenie. - Podrzucają
potem z powrotem - uspokoił go. - Trochę mylą lokale, ale razem ilość się
zgadza. - Dalej - rzekł major. - Aysy Wiktor, czyli niejaki Stefan
Krzaczkiewicz. Te zamazane ślady na dolarach Rokosza należą do niego. Co to za
jakiś? Zwięty Mikołaj? Porucznik Gumowski z niesmakiem pokręcił głową.lf - Taki
średni pomagier bez stałego zwierzchnika. Czasem pracuje na własną rękę, a
czasem dla kogoś. Wyjątkowo wredny typ. Tę forsę Rokosza miał w ręku, to pewne,
ale niech skisnę, jeśli mu ją odesłał. - Trzeba go będzie trochę popytać. Dalej.
Ta cała impreza musiała mieć szefa, ktoś to wszystko zorganizował. Obawiam się,
że do szefa dotrzemy na końcu, niemniej szukamy go różnymi drogami. - Między
nami mówiąc, mnie tu pasuje Chmielewska - zakomunikował stanowczo kapitan
Różewicz. - Niemożliwe, żeby nie miała w tym swojego udziału. Wszystko się kręci
dookoła niej, waluciarze wywęszyli ją od razu. Ja bym od niej oka nie oderwał.
Major pokręcił głową. Co do odrywania oka zgodził się z kapitanem, ale, ogólnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]