[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ale dlaczego? - szepnęła. Drżała i jej głos brzmiał jakoś obco.
- 90 -
S
R
- Bo nie chcę się już z nikim wiązać - oświadczył, zaciskając ręce na
kierownicy. - Beth, ja wiem, do czego może prowadzić przywiązanie.
- Czy to, że mi... że mi na tobie zależy, nie ma znaczenia? - brnęła dalej.
Zapadło wymowne milczenie. Już sądziła, że w ogóle jej nie odpowie.
Nagle pochylił się w przód i włączył silnik.
- Nie - powiedział ostro. - To niemożliwe.
Nie odzywali się więcej. Najchętniej wysiadłaby i uciekła gdziekolwiek,
byleby nie siedzieć obok niego, bo nagle stali się sobie zupełnie obcy. Wreszcie
odetchnęła z ulgą, gdy ukazały się światła osiedla.
Przed domem Ewana stała ciężarówka Matta Hannaha. Farmer popatrzył
na Beth w taki sposób, że dziewczyna się zarumieniła. Nietrudno było
odgadnąć, jakie myśli chodziły mu po głowie.
- Lokalne władze postanowiły uczcić pana przybycie na Illilawę, doktorze
- zwrócił się do Thomasa. - Widzę, że doktor Beth powitała już pana osobiście -
powiedział z przekąsem. - Chcemy skorzystać z okazji, bo ze względu na
okropną pogodę większość rybaków nie wypływa teraz w morze, dlatego
powinniśmy to zorganizować jak najszybciej. Właściwie wyznaczyliśmy już
termin na jutrzejszy wieczór.
- Nie chcę oficjalnego przyjęcia - odparł Ewan.
- Nie ma pan wyboru. Przewodniczący rady wyspy przygotowuje mowę, a
jego żona upiekła już trzy torty.
- Szkoda, że nie uzgodniliście tego ze mną - protestował.
- Sądziliśmy, że będzie pan wolny. - Matt znów uśmiechnął się do Beth. -
Chociaż, jak się domyślam, może pan mieć spotkanie z jakąś młodą damą.
Ewan zignorował aluzję.
- Czy to tutaj obowiązkowy zwyczaj? - zwrócił się do Beth.
- Tak - odpowiedziała, wyczuwając jego niechęć do takich uroczystości. -
Jeśli oczywiście nie chcesz zrazić do siebie mieszkańców Illilawy. Oni chętnie
korzystają z takich okazji do zabawy.
- 91 -
S
R
- W porządku - odparł z rezygnacją.
- Przyjadę po pana o siódmej - zaproponował Matt.
- Doktor Sanderson zapewne wie, gdzie to się odbędzie, więc może ona...
- Pani doktor będzie potrzebny samochód na wypadek, gdyby ją wzywano
do chorego. - Matt uśmiechnął się znacząco. - Pózniej zostanie wam mnóstwo
czasu.
- Matt - syknęła Beth, ale wiedziała, że nie ma szans w konfrontacji z
rubasznym humorem farmera.
Zdobyła się na pożegnalny uśmiech i zostawiła ich samych.
Niedziele na wyspie były na ogół dość spokojne i ta nie różniła się od
pozostałych. Beth nie mogła się jednak na niczym skupić, bo jej oczy
bezwiednie wędrowały w kierunku okna, przez które widziała dom Ewana. Ale
głuptas ze mnie - łajała się bez przerwy. Tylko praca mogła zająć jej uwagę, ale
w niedzielę miała mało obowiązków.
Zajrzała do chorych w szpitalu. Ucieszyła się, widząc, że Robyn Bource
nie uległa namowom męża i została jeszcze na wyspie. Była w kiepskim
nastroju. Tuląc małego Sama, prawie płakała.
- John jest na mnie wściekły. Chyba jeszcze nikt nie próbował mu
przemówić do rozumu w taki sposób jak pani. Kiedy mu powiedziałam, że się z
panią zgadzam... - wzruszyła ramionami - stracił panowanie nad sobą. Nie
wydaje mi się, żeby nasze małżeństwo miało szanse...
- Chyba nie sądzi pani, że trwałoby dłużej, gdybym mu tyle nie nagadała?
- oburzyła się Beth. - Są formy dręczenia innych bardziej brutalne niż fizyczne
znęcanie się, pomimo że nie pozostawiają widocznych śladów. Musi się pani
nauczyć bronić, w przeciwnym razie oboje z dzieckiem będziecie gnębieni do
końca życia.
- Ale ja go wciąż kocham - Załkała pani Bource.
- Może on też panią kocha - powiedziała Beth łagodniejszym tonem. -
Jeśli tak jest naprawdę, to najwyższy czas, żeby zaczął to okazywać. Przez
- 92 -
S
R
głupotę omal nie utopił pani i syna. Nie mogę wprost uwierzyć, że świadomie
chce pani narażać życie swoje i dziecka.
Jeszcze długo po wyjściu ze szpitala nie mogła zapomnieć o problemach
pacjentki. Robyn kręciła się po szpitalu i chodziła na spacery po plaży, ale nie
chciała zamieszkać z mężem w hotelu. Oddział stał się dla niej miejscem
schronienia.
W gruncie rzeczy Beth cieszyła się z jej obecności. Przy niej Lorna mniej
się przejmowała własnymi kłopotami. Beth rozważała możliwości zdobycia
aparatu dla Lorny, ale nie przychodziło jej do głowy żadne konkretne roz-
wiązanie.
Zdawała sobie też sprawę, że jej uczucie do Ewana wpływa na
efektywność zawodową. Do tej pory nie przeszkadzało jej, że praca lekarza na
wyspie jest w dużej mierze pracą społeczną. Teraz wszystko ją drażniło, traciła
cierpliwość w stosunku do szczególnie kłopotliwych pacjentów.
Pech chciał, że właśnie w niedzielę Ross i Marge Evansowie przywiezli
swoją rozpieszczoną jedynaczkę.
Po wielu latach oczekiwania stracili już nadzieję na posiadanie
potomstwa, nic więc dziwnego, że kiedy urodziła się im córeczka, rozpieszczali
ją, dogadzając we wszystkim i niczego nie odmawiając. Przywozili małą niemal
co tydzień, bo matka dopatrywała się jakichś chorób. Sprawiała wrażenie, jakby
jej jedyną lekturę stanowiły encyklopedie medyczne, w związku z tym
zaskakiwała Beth opisami przedziwnych objawów.
Tym razem wyglądało na to, że dziewięcioletniej Belindzie naprawdę coś
się stało. Z daleka słyszała już jej płacz. Zwykle zrównoważony Ross wjechał z
impetem na podwórze, rozpryskując błoto i wyskoczył z samochodu, chwytając
Beth za rękę.
- Dzięki Bogu, że panią zastaliśmy, pani doktor. Belinda miała wypadek.
Beth otwierała już drzwi samochodu. Dziecko nie może być poważnie
ranne, skoro ma siłę tak wrzeszczeć, pomyślała przelotnie. W ręce małej
- 93 -
S
R
dostrzegła wędkę i wcale nie musiała rozwierać zaciśniętych palców, żeby
wiedzieć, co się stało. %7łe też musiało się to przytrafić akurat Belindzie! -
pomyślała ze złością. Na wyspie wypadki z haczykiem na ryby zdarzały się
często, bo niemal wszystkie dzieci łowiły. Ale inne potrafiły same uporać się z
takim problemem.
- Pokaż mi rękę - poprosiła pacjentkę.
Mała siedziała jeszcze w samochodzie, z twarzą ukrytą na piersiach
matki.
- Haczyk utkwił jej w dłoni? - domyśliła się.
- Właśnie - odparł ojciec drżącym głosem. - Jest bardzo głęboko. Czy...
czy trzeba go będzie wyciąć?
Belinda usłyszała to pytanie i płacz natychmiast zamienił się w
zawodzenie.
- Proszę ją wprowadzić do gabinetu - Beth zwróciła się do Marge.
- Nigdzie nie pójdę! - krzyknęła mała. Zacisnęła pięści i zaczęła nimi
okładać matkę. - Nie pójdę! Ja chcę do domu!
- Proszę ją wprowadzić do gabi... - Beth usiłowała przekrzyczeć dziecko,
ale nie dokończyła, bo mała kopnęła ją w nogę.
- Zachowuj się jak grzeczna dziewczynka, kochanie. Musisz być dzielna -
łkała rozpaczliwie pani Evans.
- Uspokój się, pieszczoszko - przymilał się Ross. - Nie pozwolimy pani
doktor cię skrzywdzić.
- Proszę wprowadzić dziecko do gabinetu - bezsilnie nakazała Beth.
Współczucie okazywane przez rodziców tylko pogarszało sytuację.
Trzeba było przytrzymać dziecko w czasie zabiegu i Beth z przerażeniem
uświadomiła sobie, że na pomoc Evansów absolutnie nie mogła liczyć. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grzeda.pev.pl